Od pierwszych dni rosyjskiego najazdu kwestia wzmocnienia obrony powietrznej Ukrainy wysuwa się na pierwszy plan w dyskusjach o dostawach sprzętu wojskowego. „Jeśli nie możecie zamknąć nieba, przynajmniej dajcie nam samoloty” – apelował Wołodymyr Zełenski. Teraz, kiedy świat obiegły dowody odrażających zbrodni popełnionych przez Rosjan w Buczy i innych okupowanych miejscowościach, opinia publiczna na Zachodzie coraz przychylniej patrzy na zaopatrzenie Ukrainy w broń wagi ciężkiej, taką jak czołgi i samoloty bojowe.

W ostatnich dniach ucichły głosy nawołujące do ustanowienia nad Ukrainą strefy zakazu lotów. Zamiast tego ukraińskie siły powietrzne zaczęły promować inną prośbę: o dostarczenie nowoczesnych samolotów bojowych, takich jak F-15 lub F-16. Rzekomo ukraińscy piloci mogliby się na nich przeszkolić w dwa lub trzy tygodnie i ruszyć do walki przeciwko Rosjanom jako równy z równym. Oczywiście teoria sobie, a praktyka sobie, ale zacznijmy od początku.

Gruszki na wierzbie

NATO oczywiście nie zamknie nieba. Można to nazwać tchórzostwem, pragmatyzmem, niedasizmem czy trzeźwością w ocenie sytuacji. Fakt pozostaje faktem: nie będzie strefy zakazu lotów nad Ukrainą. Jak już pisaliśmy w tej analizie, chodzi nie tylko o strach przed wojną z Rosją. Ba, po czterdziestu dniach wojny jest aż nadto oczywiste, że rosyjskie lotnictwo nie mogłoby się przeciwstawić NATO-wskiemu, gdyby nasi wzięli się solidnie do roboty. Kremlowi pozostał tylko szantaż nuklearny. Niestety ultima ratio praesidentium nijak nie traci na sile wobec niezgulstwa sił konwencjonalnych. Życie to nie gra komputerowa i nie da się załadować wcześniejszego sejwa po apokaliptycznym błędzie. Musimy więc żyć w cieniu rosyjskich głowic jądrowych i na razie nic na to nie poradzimy.

Ale nawet jeślibyśmy mieli pewność, że Putin nie użyje broni „A”, ustanowienie strefy zakazu lotów wciąż byłoby straszliwym wyzwaniem logistycznym. Szkopuł w tym, że Ukraina jest duża, a teraz, kiedy Rosjanie wycofali się jak niepyszni spod Kijowa i Czernihowa, główny ciężar wojny przesunął się na obszar, który od baz w Rumunii dzieli 800 kilometrów. Aby NATO-wskie lotnictwo mogło skutecznie działać nad Mariupolem, Ługańskiem i Siewierodonieckiem, Amerykanie musieliby wprowadzić na Morze Czarne lotniskowiec wraz z eskortą. Chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.

Od 2015 roku ukraińskie lotnictwo przyjmowało do służby myśliwce Su-27 zmodernizowane do standardu Su-27P1M/UB1M.
(Łukasz Golowanow, Konflikty.pl)

Można by też rozważyć przebazowanie NATO-wskich jednostek myśliwskich do Ukrainy. Ale ten scenariusz wydaje się jeszcze mniej prawdopodobny, oznaczałby bowiem otwarte włączenie się NATO do wojny przeciwko Rosji. Strefę zakazu lotów można przedstawić za pomocą magii dyplomatycznej jako neutralne narzędzie rozjemcze stosowane z zewnątrz (Ukraina z pewnością zgodziłaby się uziemić wszystkie swoje samoloty w zamian za uwolnienie od rosyjskiego lotnictwa), ale przebazowanie myśliwców na ukraińskie lotniska zamknęłoby tę drogę i uczyniłoby z nich uprawniony cel.

Skoro bezpośredni udział NATO-wskich sił powietrznych w wojnie nie wchodzi w rachubę, zaczęło się szukanie sposobu na uzupełnienie strat sprzętowych po stronie ukraińskiej. Najbardziej oczywistą kandydatką okazała się Polska, dysponująca największym w NATO inwentarzem MiG-ów-29, a obok nich także Fighting Falconami (dzięki czemu – w przeciwieństwie do Bułgarii i Słowacji – nie pozostałaby bezbronna po oddaniu Fulcrumów). Plan ten zderzył się jednak równocześnie z dwiema ścianami: techniczną i polityczną.



Ta pierwsza jest stosunkowo prosta do zrozumienia. Nasze MiG-i-29 są zmodernizowane według standardów NATO-wskich, mają przyrządy wyskalowane w jednostkach imperialnych i przenoszą zachodnie wyposażenie elektroniczne. W praktyce oznacza to, że ukraińscy lotnicy nie mogliby ruszyć do walki z dnia na dzień. Problemy natury politycznej stanowią za to jeden z najbardziej groteskowych epizodów tej wojny.

Jako pierwszy puścił farbę Josep Borrell, wysoki przedstawiciel UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Później odezwała się ukraińska Werchowna Rada, która zaczęła się publicznie cieszyć, że Ukraina otrzyma ponad siedemdziesiąt samolotów, co oznaczałoby wszystkie MiG-i-29 istniejące w krajach źródłowych, nawet te niesprawne. I wkrótce układanka się posypała, Bułgarzy zdementowali doniesienia, a wokół Polski zaczęły się przepychanki o to, kto formalnie przekaże Ukrainie nasze myśliwce, a tym samym kto podpadnie Putinowi. Problemem nie są tu właściwie same przepychanki, ale to, że odbywały się publicznie

W końcu trzynastego dnia wojny Polska ogłosiła, że wyśle wszystkie posiadane MiG-i-29 „niezwłocznie i nieodpłatnie” do amerykańskiej bazy Ramstein w Niemczech, gdzie zostaną przekazane do dyspozycji rządu Stanów Zjednoczonych. Zarazem nasz rząd oczekiwał, że USA przekażą naszym Siłom Powietrznym samoloty bojowe o „analogicznych zdolnościach operacyjnych”, i chce natychmiast przystąpić do negocjacji w sprawie ich zakupu. Ale w ciągu kilku godzin cały plan rozsypał się jak domek z kart.

Okazało się, że Waszyngton nie miał pojęcia, iż otrzyma polskie myśliwce, a Departament Obrony oświadczył, że „polska propozycja nie jest możliwa do realizacji”. Według oświadczenia zaproponowana przez Warszawę metoda wysłania myśliwców do Ukrainy via Ramstein „stwarza poważne problemy dla całego sojuszu. Po prostu nie widzimy solidnego uzasadnienia dla takiej drogi”.

Bułgarski MiG-29UB.
(US Air Force / Airman 1st Class Brooke Moeder)



Śliwki na sośnie

I tak oto dochodzimy do najnowszego ukraińskiego żądania, które sprawiło, że eksperci i analitycy jak Zachód długi i szeroki zaczęli się skrobać po głowach. Pilota F-15 czy F-16 nie da się wyszkolić w dwa tygodnie. Weźmy na przykład cykl szkolenia pilotów Viperów w bazie Luke, która stanowi główny ośrodek szkolenia lotników bojowych w USA. Przyjmijmy też, że do Arizony trafią doświadczeni ukraińscy piloci, którym brakuje „tylko” samolotów i których nie trzeba uczyć podstaw rzemiosła. W Ukrainie jest takich sporo mimo wysokich strat ponoszonych w starciach z rosyjskim lotnictwem i (zwłaszcza) obroną przeciwlotniczą.

W takim wypadku zaczynamy od szkolenia teoretycznego, które trwa cztery tygodnie, po czym następuje faza przejściowa (dziesięć lotów) oraz fazy szkolenia w działaniach powietrze–powietrze i powietrze–ziemia (po dwadzieścia sześć lotów). Potem następuje jeszcze z reguły czterotygodniowy kurs działań SEAD. Łącznie – dziewięć miesięcy. Oczywiście wszystko to można skompresować, ale w pewnym momencie trafimy na granicę nie do przeskoczenia: pojemności ludzkiego umysłu i wytrzymałości ludzkiego ciała. A gdzie szkolenie techników? Gdzie zgromadzenie zapasu części zamiennych? Gdzie przystosowanie infrastruktury?

Czy wobec tego Ukraińcy kłamią, pisząc o trzech tygodniach? No cóż… tak, ale nie bez powodu. Wygórowane postulaty służą przesunięciu okna Overtona – normalizacja żądań radykalnych ma sprawić, że te mniej wygórowane zyskają szersze poparcie ludności na zachodzie, ta zaś skłoni swoich polityków, aby zaczęli je realizować. Wizję „trzech tygodni” puścił w świat między innymi Sean Penn, zięć wybitnego aktora Vincenta D’Onofrio (ostatnio kręcący dokument o rosyjskiej napaści na Ukrainę). Stwierdził również, że zakup dwóch F-16 dla dwóch eskadr – dwa razy po dwanaście egzemplarzy – miałby kosztować 300 milionów dolarów. Przypomnijmy, że Bułgaria za zakup ośmiu F-16 Block 70 (sześciu jednomiejscowych i dwóch dwumiejscowych) musiała wyłożyć 1,25 miliarda dolarów. Penn oczywiście bredzi, ale te brednie są kroplą drążącą skałę.

Trzeba więc się zastanowić, co zrobimy, kiedy w skale w końcu pojawi się dziura. Niezawodny Tyler Rogoway postuluje, aby już teraz wybrać samolot, który Powitriani Syły mogłyby wprowadzić do służby, i zacząć szkolenie pilotów. Ukraińcy musieliby czekać i na samoloty, i na lotników mogących nimi latać, ale przynajmniej mieliby świadomość, kiedy się doczekają. Byłby to również stanowczy sygnał pod adresem Kremla. Nie mówilibyśmy już o doraźnym łataniu dziur używanymi MiG-ami, którymi Polak tylko latał w niedzielę do kościoła i płakał, jak sprzedawał. Zamiast tego Ukraina stałaby się podmiotem normalnego programu wprowadzenia do służby zachodnich wielozadaniowych samolotów bojowych.



Zarazem Tyler zwraca uwagę, że F-16 jest najbardziej oczywistym wyborem, ale wcale nie jedynym. Owszem, jest to maszyna dość prosta i tania w użyciu (zwłaszcza w porównaniu z F-15), znana już w siłach powietrznych sąsiadów Ukrainy, a przy tym oferująca wciąż wysokie możliwości bojowe. Po stare „szesnastki” czekające na wycofanie z US Air Force już ustawia się jednak kolejka. Chcą je kupić na przykład prywatne firmy świadczące usługi „agresorów” czy nawet US Navy do tego samego celu. Część maszyn czeka konwersja na cele latające QF-16 FSAT. „Amerykański i nawet międzynarodowy zapas F-16 – pisze Tyler – nie jest tak bezdenną jamą, jak się to niektórym wydaje”.

F-16D z 310. Eskadry Myśliwskiej z bazy Luke.
(US Air Force / Airman 1st Class Brooke Moeder)

Alternatywą miałyby być „klasyczne” Hornety wersji od A do D. Amerykanie dysponują pewną liczbą maszyn (z nadwyżek US Marine Corps), z którymi mogliby się rozstać, a do tego sporo egzemplarzy jest dostępnych na rynkach międzynarodowych. Przede wszystkim uwagę zwraca flota kuwejcka. Wiadomo, że o odkupieniu trzydziestu trzech F/A-18C/D myśli Malezja, ale rozmowy na szczeblu międzyrządowym jeszcze nie ruszyły. Kuwejt zamówił czterdzieści Hornetów po wojnie w Zatoce Perskiej, są to więc maszyny już dość wiekowe, ale wciąż zadbane i z dużym zapasem resursu. Kijów pospołu z Waszyngtonem mogłyby przekonać szejków, aby wysłali swoje Hornety na północ zamiast na wschód.

Teoretycznie Ukraińcom można by sprzedać F-15C/D (USAF wkrótce wycofa ze służby ponad 200 sztuk, których miejsce zajmą F-15EX), ale ze wszystkich dostępnych opcji ta jest prawdopodobnie najmniej atrakcyjna. Przede wszystkim Eagle’e są drogie w użytkowaniu, a wyeksploatowane amerykańskie płatowce będą jeszcze potrzebowały remontów połączonych z pracami wzmacniającymi strukturę. Co więcej, F-15C nie jest wielozadaniowym samolotem bojowym w tym samym sensie co Fighting Falcon i Hornet, ale pełnokrwistym myśliwcem. Owszem, Ukraińcy proszą o zamknięcie przestrzeni powietrznej, ale trudno sobie wyobrazić, że nie dostrzegają znaczenia wielozadaniowości.

F/A-18D Hornet z eskadry VMFA(AW)-224 „Fighting Bengals” Korpusu Piechoty Morskiej.
(US Air Force / Tech. Sgt Robert Harnden)

Do tego problemem byłoby zorganizowanie szkolenia pilotów – Kingsley Field w stanie Oregon przestawia się właśnie na szkolenie pilotów Eagle’i II, co oznacza, że Ukraińcy musieliby się szkolić w kraju trzecim, na przykład w Japonii. Wreszcie pozostaje pytanie, czy Waszyngton chciałby udostępnić Ukraińcom – owszem, sojusznikom, ale jednak nie-NATO-wskim – potężne stacje radiolokacyjne AN/APG-63V3.



Tu zresztą mamy kolejny dowód na to, że twitterowa prośba o F-15 i F-16 miała wymiar emocjonalny i miała apelować do ludzi dobrej woli, którym leży na sercu los Ukrainy, a nie stanowiła wyrazu trzeźwej oceny sytuacji. Dowodzi tego również dziwaczne sformułowanie: „wystarczą myśliwce generacji czwartej lub wyższej”. Trudno bowiem sobie wyobrazić, żeby ukraińskie lotnictwo nie miało pojęcia o streszczonych powyżej problemach. Ze wszystkich samolotów bojowych, które teoretycznie mogłyby trafić do Ukrainy, F-15 jest najmniej prawdopodobną opcją.

Zasadniczo jednak w analizie Tylera najważniejszą myślą jest nie wskazanie konkretnego typu samolotu (wspomina jeszcze o starych Gripenach wycofywanych przez szwedzkie siły powietrzne), ale apel o myślenie długofalowe. Sojusznicy Ukrainy muszą obmyślić nie tylko jak doraźnie wzmocnić jej siły powietrzne, ale także jak je odbudować i umożliwić im dalsze samodzielne funkcjonowanie. Era MiG-ów-29 i Su-27 w Ukrainie dobiegła już końca wraz z rosyjskimi atakami na ukraińskie zakłady lotnicze. Praktycznie cały ukraiński przemysł zbrojeniowy legł w gruzach, nie ma już powrotu do samodzielnego serwisowania i modernizacji poradzieckich samolotów bojowych. Ukraina niedługo będzie musiała się przesiąść na maszyny zachodnie, a im szybciej Zachód podejmie niezbędne decyzje, tym szybciej słowo stanie się ciałem. Jesteśmy – my, NATO – winni Ukraińcom taką pomoc.

Przeczytaj też: HF-24 Marut. Indyjskie dziecko niemieckiego umysłu

US Air National Guard / Tech. Sgt. John Hughel