Wśród apeli o pomoc dla Ukrainy regularnie przewijają się trzy słowa: strefa zakazu lotów. Już nawet prezydent Wołodymyr Zełenski zaczął apelować: zamknijcie niebo albo dajcie nam samoloty. Kwestia NATO-wskich MiG-ów-29 dla Ukrainy to temat na zupełnie inny artykuł, ale nawet gdyby je przekazano i gdyby Ukraińcy z dnia na dzień wprowadzili je do walki, byłby to zupełnie inny ciężar gatunkowy niż zakaz lotów wprowadzony i utrzymywany przez NATO. Z jednej strony pojawia się argument, że byłoby to zbawienie dla ludności cywilnej, z drugiej – że prosta droga do nuklearnego holokaustu. Przyjrzyjmy się więc sprawie z bliska.

Co to w ogóle jest ta cała strefa zakazu lotów?

Można było zauważyć w niektórych mediach rozumienie zakazu lotów jako decyzji ściśle politycznej. Ktoś (prezydent Stanów Zjednoczonych? sekretarz generalny NATO?) ogłasza, że od godziny takiej a takiej do odwołania obowiązuje strefa zakazu lotów nad całą Ukrainą – i to tyle, nikt już nie będzie latał nad całym krajem. Ale oczywiście w życiu nic nie jest takie proste. Wprowadzenie zakazu lotów to decyzja o charakterze przede wszystkim wojskowym – to początek zakrojonej na dużą skalę operacji bojowej. Rosjanie przecież nie podporządkują się takiemu rozkazowi i będą latać dalej.

Dla przykładu: w czasie operacji „Deny Flight” w latach 1993–1995 zestrzelono pięć serbskich samolotów, a w strefach zakazu lotów nad Irakiem w okresie między dwiema wojnami w Zatoce Perskiej – cztery irackie. Co za tym idzie – albo NATO pozwoli Rosjanom latać i zakaz straci całą moc w dziesięć minut, albo też NATO będzie gotowe zestrzelić praktycznie każdy samolot, który pojawi się nad Ukrainą.



Do tego dochodzi jeszcze problem reżimu wprowadzonego w strefie – czy ma to być całkowity zakaz lotów, tak że każdy samolot, który się tam pojawi, ryzykuje zestrzelenie, czy też zakaz miałby dotyczyć jedynie samolotów rosyjskich. Dla porządku powiedzmy: ten drugi przypadek byłby jawnym wypowiedzeniem wojny. Całe przedsięwzięcie może zadziałać jedynie w sytuacji, w której NATO wprowadza całkowity zakaz lotów nad Ukrainą w nadziei, że Rosjanie stracą na braku lotnictwa dużo więcej niż Ukraińcy.

Rosyjskie Tu-22M#. Maszyny tego typu bombardowały cele w Syrii, w tym miasta.
(Alex Beltyukov, Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)

Czy Ukraińcy mają rację, prosząc o zakaz lotów?

Trzeba podkreślić, że lotnictwo odgrywało dotąd stosunkowo marginalną rolę w tej wojnie. Owszem, dochodziło do walk powietrznych (kwestią „Ducha Kijowa” zajmiemy się niebawem) i ataków na cele naziemne, ale wszystko to wyglądało równie dziwacznie jak reszta rosyjskich działań. Można wręcz było odnieść wrażenie, iż Rosjanie w ogóle nie przewidzieli, że coś takiego jak „wsparcie lotnicze” w ogóle może być potrzebne w operacji, która wedle obłąkańczych rojeń Putina miała się sprowadzać do wyzwalania ludu ukraińskiego spod bata nazistów.

Dopóki wojna w powietrzu toczyła się w tak ograniczonym zakresie, a ukraińskie myśliwce i obrona przeciwlotnicza radziły sobie stosunkowo nieźle w walce o panowanie w powietrzu, wprowadzanie zakazu lotów nie miało większego sensu. Mogłoby wręcz Ukrainie bardziej zaszkodzić niż pomóc. W ostatnich dwóch, trzech dniach rola rosyjskiego lotnictwa zaczęła jednak rosnąć, a ponieważ Rosjanie zaczęli równocześnie coraz intensywniej atakować skupiska ludności, aby zastraszyć Ukraińców i złamać ich opór, także lotnikom powierzono tę rolę. Coraz częściej pojawiają się dowody na ataki lotnicze na domy mieszkalne i coraz częściej wyglądają one na celowe. Właśnie temu miałoby zapobiec NATO.

Amerykański F-15C startuje do lotu w ramach operacji „Deny Flight”.
(USAF / Sgt. Chris Putnam)

W tym momencie musimy sobie wyjaśnić jedno: nasi wschodni sąsiedzi, Ukraińcy i Ukrainki, zwyczajni ludzie, którym niecałe dziesięć dni temu zawalił się świat, są zdesperowani. Mieć ducha walki to jedno. Mieć świadomość, że w dowolnym momencie, dosłownie z sekundy na sekundę, można stracić życie, stracić całą rodzinę, stracić dobytek – to zupełnie inna sprawa. Ukraińcy i Ukrainki mają prawo szukać wsparcia choćby i u Marsjan.



Trzeba by być wyjątkowo małodusznym, aby wypominać tym ludziom, że stawiają wygórowane żądania. Z tego samego powodu nie będziemy omawiać ani krytykować apeli Wołodymyra Zełenskiego. Z jednej strony jest on wprawdzie – nie z własnej woli – przywódcą wojennym i musi funkcjonować w tej roli, ale nie przestał być prezydentem swojego kraju, a to oznacza, że musi dbać o swój naród i być wyrazicielem jego woli. Skoro naród błaga o NATO-wską strefę zakazu lotów, Zełenski przekazuje te błagania dalej.

Czy NATO da radę wymusić przestrzeganie zakazu?

To pytanie składa się z dwóch części. Czy istnieje niezbędne zaplecze do tego celu i czy Rosjanie byliby w stanie przełamać blokadę. A na to drugie pytanie też można odpowiedzieć na dwa sposoby: patrząc na siły zbrojne (i lotnictwo) Rosji takie, jakimi je poznaliśmy w tej wojnie, albo też takie, jakie były one w naszych przedwojennych analizach.

Odladzanie amerykańskiego F-16C w bazie w Łasku.
(US Air Force / Senior Airman Ali Stewart)

Jeżeli NATO podeszłoby do sprawy na poważnie, jeżeli Amerykanie delegowaliby do tych zadań F-22A, jeśli i oni, i inne kraje, które osiągnęły już gotowość operacyjną Lightningów II, delegowałyby i te maszyny, Wozduszno-kosmiczeskije siły w obecnie prezentowanej formie nie mogłyby nawet marzyć o jakichkolwiek lotach nad Ukrainą. Rosjanie musieliby się wziąć w garść, zebrać większą liczbę jednostek na lotniskach w pobliżu granicy ukraińskiej i stoczyć z myśliwcami NATO pełnokrwistą bitwę powietrzną, w której przewagę techniczną i informacyjną Zachodu równoważyliby liczą własnych maszyn oraz zapewne intensywnym udziałem systemów przeciwlotniczych S-300 i S-400 (także z Białorusi). Wówczas wiele by zależało od tego, ile myśliwców NATO miałoby na miejscu i jak szybko zdołałoby ściągać kolejne.

I tu dochodzimy do kwestii wymiaru praktycznego. Ukraina jest duża – ponad 1100 kilometrów z Ługańska do Lwowa. To więcej niż cały Irak (980 kilometrów), a tam strefy zakazu lotów były dwie i każdą zabezpieczano z sąsiedniego kraju, z Turcji i Kuwejtu. 1100 kilometrów nie jest przeszkodą niemożliwą do przeskoczenia, ale NATO nie ma do dyspozycji żadnych baz, które umożliwiłyby efektywne wysyłanie samolotów bojowych nad wschodnią Ukrainę. Z rumuńskiej 57. Bazy Lotniczej przy porcie lotniczym imienia Mihaila Kogălniceanu do Ługańska jest 950 kilometrów. Trochę bliżej leży turecka baza Merzifon (900 kilometrów), ale Turcy raczej nie zgodzą się na udostępnienie jej do takiego celu. Oczywiście NATO-wskie samoloty bojowe nie muszą dolatywać aż do samych granic Ukrainy, ale muszą mieć możliwość rażenia samolotów rosyjskich, co oznacza zapas maksymalnie kilkudziesięciu kilometrów.



Rosyjski bombowiec frontowy Su-24M w Syrii.
(mil.ru)

Byłby to koszmar logistyczny. Możliwości NATO w tym zakresie są, rzecz jasna, duże i na bieżąco szlifowane w ramach operacji zwalczania islamistów. Z kolei samoloty wczesnego ostrzegania i dowodzenia E-3F Sentry już działają nad Polską. Ale rozmieszczenie samolotów tankowania powietrznego nad Morzem Czarnym stanowiłoby ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ gdyby Rosjanie zdecydowali się na przełamanie blokady, na pewno zaatakowaliby też latające cysterny. Co oznacza, że trzeba by im zapewnić ochronę. Co oznacza jeszcze większy problem logistyczny.

A co z zakazem lotów jedynie nad zachodnią Ukrainą? Zamknięcie przestrzeni powietrznej na zachód od Dniepru z baz w Polsce i Rumunii będzie wykonalne bez większych przeszkód taktycznych, ale byłby to problem dyplomatyczny: wiemy, że Putin oczekuje zwycięstwa i że scenariuszem optymalnym byłaby dlań aneksja (lub przynajmniej podporządkowanie) całej Ukrainy aż do granic z Polską i Rumunią. Jeśli przebieg wojny zmusi go do okrojenia żądań, strefa zakazu lotów może jednocześnie wyznaczyć ich granicę – niech NATO zachowa sobie tę część, którą chroniło, a całą resztę, skoro NATO wyraźnie ma ją w nosie, weźmiemy dla siebie.

F-35A pobiera paliwo z latającej cysterny KC-135 Stratotanker.
(US Air National Guard / Tech. Sgt. Colton Elliott)

Na domiar złego jeśli Rosjanie nagle poczuliby na szyi krótką smycz w zachodniej Ukrainie, mogłoby to stać się pretekstem do wyładowania frustracji na wschodniej części kraju. Charków, Sumy, Połtawa, Krasnohrad, Czernihów – wszystkie te miasta poczułyby na sobie pełną furię rosyjskiego lotnictwa. Sytuacja w niektórych miastach na wschodzie już teraz jest dramatyczna. Nieograniczony udział lotnictwa i bombardowania bez rozróżniania celów pchnęłyby je w jeszcze głębszą otchłań.

Jaki będzie skutek udanego wprowadzenia zakazu?

I tu dochodzimy do kluczowego problemu. Załóżmy, że mamy odpowiednią liczbę myśliwców i latających cystern, jest wola polityczna, załóżmy nawet, że Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych ogromną większością głosów poprze ustanowienie strefy zakazu lotów nad wschodnią Ukrainą, na przykład opierając się na postanowieniach memorandum budapeszteńskiego. Co dalej?



Dalej nastąpi eskalacja, której nijak nie da się uniknąć. Rosjanie będą usiłowali przełamać blokadę zarówno samolotami, jak i systemami przeciwlotniczymi. Zapewne najpierw dojdzie do kilku ograniczonych starć, ale wkrótce doczekamy się większej bitwy. A co z systemami obrony przeciwlotniczej? Wyrzutnie i radiolokatory na terenie Ukrainy będzie można zniszczyć w ramach zakazu. Ale co z tymi na Białorusi? Co z tymi w samej Rosji? Co z rosyjskimi okrętami, które ustawią się tuż przy granicy wód terytorialnych Ukrainy, aby razić samoloty nadlatujące z Rumunii? Czy te okręty też zatopimy?

Amerykański samolot wczesnego ostrzegania i kontroli E-3G Block 40/45.
(USAF)

Zasadniczo rachunek jest taki: NATO dokona ograniczonej eskalacji przy założeniu, że Putin odpowie na tym samym poziomie, zamiast eskalować dalej, co po kilku czy kilkunastu krokach mogłoby doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji mocarstw i trzeciej wojny światowej. Wypowiedzi Putina i jego kamaryli w ostatnich dniach mają wyraźnie dawać do zrozumienia, że Kreml nie boi się dalszej eskalacji i z pewnością użyje środków bojowych spoza terytorium Ukrainy, aby zmusić NATO do rozszerzenia obszaru działań bojowych. Blef? Być może. Do niedawna za każdym razem, kiedy Putin naciskał, Zachód ustępował. Teraz ustępować przestał. Czy zmieniło to nastawienie kremlowskiego watażki? Być może kiedy teraz to my naciśniemy – on ustąpi. Czy jednak pozwoli mu na to jego mafijna mentalność? Dowiemy się tylko wtedy, kiedy powiemy: „sprawdzam”.

Ale być możne najważniejsze pytanie w tych rozważaniach brzmi: jaki będzie skutek zakazu dla ukraińskich cywilów? Czy zamknięcie przestrzeni powietrznej nad Ukrainą przyniesie im wymierną pomoc?

Podobnie jak w Syrii – gdzie również pojawiały się głosy nawołujące do wprowadzenia zakazu lotów – także w Ukrainie większość ofiar cywilnych nie ginie bynajmniej wskutek uderzeń lotniczych. Jest to głównie wina artylerii (klasycznej i rakietowej) oraz ostrzału pociskami balistycznymi i manewrującymi. Rosja ma w gotowości dużo luf, a może w ciągu kilku dni ściągnąć więcej – wraz z amunicją – i obracać miasta w gruzy bez udziału samolotów. A z perspektywy cywila nie ma znaczenia, czy dom zniszczyła mu bomba lotnicza czy pocisk z 2S19. Strefa zakazu lotów byłaby więc wsparciem bardziej symbolicznym niż rzeczywistym.



A wreszcie na koniec: Rosja nie osiągnęła jeszcze panowania w powietrzu! Ukraińcy wciąż stawiają opór zarówno własnym lotnictwem, jak i systemami obrony przeciwlotniczej. NATO-wski patrole oznaczałyby zagrożenie starć między stronami sprzymierzonymi: ataku naszych samolotów na Ukraińców lub Ukraińców na nasze samoloty. Co więcej, największe ryzyko istniałoby właśnie na zachodzie Ukrainy, gdzie z jednej strony obecność sił zabezpieczających zakaz byłaby najsilniejsza, a obecność Rosjan – najsłabsza. Rosyjskie lotnictwo jest bowiem nieprzystosowane doktrynalnie do działania na tak głębokich tyłach nieprzyjaciela. Dlatego właśnie najwięcej doniesień o bombach spadających na domy mieszkalne pochodzi z miast takich jak Charków i Sumy.

Jeśli Rosja wygra tę wojnę, to nie dzięki lotnictwu. Jeśli ją przegra, to nie przez brak lotnictwa. NATO oczywiście mogłoby szybko przechylić szalę na korzyść obrońców, ale uczynienie tego w praktyce nie nazywa się strefa zakazu lotów. Właściwa nazwa to: bliskie wsparcie powietrzne. Przy odpowiednio wysokiej częstotliwości lotów bojowych latające z Polski formacje uderzeniowe Thunderboltów II, Strike Eagle’i i Lightningów II w osłonie Growlerów i choćby tylko Eagle’i, a nie Raptorów, oczyściłyby przedpola Kijowa w dwa dni. To zwolniłoby znaczną część obrońców do walki na wschodzie i na najbardziej niepokojącym froncie południowym. Ale powtórzmy: byłoby to ze strony NATO otwarte wypowiedzenie wojny.

Zakończmy zaś stwierdzeniem prostego faktu: sekretarz generalny NATO ogłosił dziś, że sojusz nie wprowadzi strefy zakazu lotów nad Ukrainą ani nie włączy się w działania bojowe w inny sposób.

Przeczytaj też: Bitwa nad Niszem. Jak amerykańskie lotnictwo zaatakowało Armię Czerwoną

US Air Force / Staff Sgt. Shawn White