Czterdzieści siedem lat – tyle czasu minie w tym roku od pierwszego lotu bombowca B-1 Lancer. Jak na współczesną konstrukcję nie jest to bardzo zaawansowany wiek. W tym samym roku oblatano Fighting Falcona, dwa lata wcześniej – Eagle’a, który przecież doczekał się właśnie zupełnie nowego wcielenia. Jeśli przyjmiemy, że zawirowania wokół B-1A czynią z B-1B zupełnie osobny samolot, okaże się, że ledwie dobija czterdziestki. A jednak przyszłość Lancerów jest już przesądzona. Ich kariera dobiegnie końca w roku 2036. Nowy amerykański bombowiec – B-21 Raider – jest bowiem już prawie gotowy.

Niestety wszystko wskazuje, że najbliższe piętnaście lat będzie trudne i frustrujące. Od kilku lat Lancery – i tak ponadprzeciętnie awaryjne – trapi seria różnorodnych usterek, która uniemożliwia normalną codzienną eksploatację. Proces stopniowej redukcji floty B-1B rozpoczęto już teraz, a kolejne zawieszenie lotów w związku z kolejną awarią wydaje się tylko kwestią czasu. Planuje się, że połowy lat trzydziestych doczeka w służbie czynnej jedynie czterdzieści pięć egzemplarzy, a nawet to wydaje się optymistycznym założeniem w kontekście problemów technicznych, zarówno ostatnich, jak i trapiących Lancery od blisko półwiecza.

Oficjalnie służba liniowa Lancerów w obecnie jedynej wersji B-1B rozpoczęła się w czerwcu 1985 roku. Łącznie powstało sto maszyn (Lancerów A, które pierwotnie miały stać się następcami B-52 – zaledwie cztery), z czego na początku 2021 roku w służbie pozostawały sześćdziesiąt dwie. W połowie lat dziewięćdziesiątych Bone’y permanentnie zdenuklearyzowano na mocy traktatu rozbrojeniowego START i przesunięto do roli taktycznych samolotów uderzeniowych przenoszących szeroki wachlarz bomb i pocisków manewrujących z głowicami konwencjonalnymi.



Koszmar mechaników

Do tej pory Lancery wykonały ponad 12 tysięcy samolotolotów w warunkach bojowych. W grudniu 1998 roku zaliczyły chrzest bojowy w ramach operacji „Desert Fox”. Podczas wojny w Afga­ni­sta­nie zdolność przenoszenia dużej liczby bomb i długotrwałego krążenia z ładunkiem w strefie dozorowania uczyniła z Lancerów samolot bliskiego wsparcia powietrznego. W powszechnej świadomości rolę tę nieodłącznie przypisuje się Thunderboltom II, ale to właśnie Lancerom powierzano najwięcej zadań. Wyspecjalizowany niszczyciel czołgów po prostu nie był w stanie dać żołnierzom na ziemi tego, co może dać samolot przynoszący na pole walki dwadzieścia cztery bomby kierowane GBU-31 i czekający z nimi w gotowości przez kilka godzin.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie gremliny buszujące w wnętrzu Lancerów. Wiosną tego roku flotę uziemiono po raz kolejny. Zaczęło się od maszyny numer 86-0104, która 8 kwietnia podczas lądowania w bazie Ellsworth w stanie Dakota Południowa ciągnęła za sobą smugę niespalonego paliwa. Technicy szybko znaleźli usterkę: dużą dziurę w obudowie filtra pompy paliwa w instalacji dopalacza. Z jednej strony jest to oczywiście zagrożenie pożarowe, z drugiej – nawet jeśliby nie doszło do pożaru, usterka taka praktycznie uniemożliwia sprawne korzystanie z dopalacza, niezbędnego między innymi przy starcie.

Przygotowywanie bomby GBU-31 JDAM do podwieszenia w komorze bombowej B-1B.
(US Air Force / Airman 1st Class Gustavo Gonzalez)

Wstępna kontrola całej floty wykazała, że pozostałym egzemplarzom grożą podobne uszkodzenia, toteż dwanaście dni później wszystkie Lancery uziemiono na czas szczegółowej inspekcji. Co gorsza, jest to już druga identyczna usterka skutkująca wstrzymaniem lotów Lancerów. W roku 2018 perforacja obudowy filtra pompy paliwa wystąpiła w egzemplarzu numer 86-0109.

A skoro mowa o roku 2018 – w maju tegoż roku doszło do innej potencjalnie tragicznej w skutkach awarii. Jak wówczas pisaliśmy, w trakcie rutynowego lotu szkoleniowego zapaliła się kontrolka alarmująca o pożarze w skrzydle. Po zakończeniu procedur awaryjnych alarm trwał, więc następnym krokiem powinno być katapultowanie. Procedura ewakuacji z B-1B przewiduje odpowiednią sekwencję, tak aby fotele wyrzucane nie zderzyły się w powietrzu. Kiedy pierwszy członek załogi pociągnął za uchwyt katapulty, klapa w stropie samolotu odleciała zgodnie z planem, ale silnik rakietowy nie odpalił i fotel pozostał na miejscu.



Po kilku sekundach dowódca załogi rozkazał przerwać katapultowanie i podjął decyzję o próbie lądowania awaryjnego. Przez dwadzieścia pięć minut, które upłynęły do lądowania, istniało ciągłe niebezpieczeństwo, że fotel wystrzeli sam z siebie lub pod wpływem turbulencji czy innych wstrząsów samolotu. Ostatecznie cała czteroosobowa załoga wylądowała bezpiecznie. Ówczesna sekretarz sił powietrznych Heather Wilson z wielkim uznaniem wyraziła się o dowódcy, który postanowił mimo ryzyka ratować samolot i całą załogę, zamiast zezwolić na katapultowanie się trzech lotników, skazując ostatniego na pewną śmierć. Ostatecznie ustalono, że winny był nie sam fotel, ale sekwencer odpowiadający za kolejność wystrzelenia foteli.

B-1B startujący z bazy Nellis.
(US Air Force / Airman 1st Class Bryan Guthrie)

Nim jednak minął rok, fotele wyrzucane Lancerów zaczęły grymasić same z siebie i doprowadziły do kolejnego wstrzymania lotów. Tym razem technicy zauważyli w co najmniej jednej maszynie wadliwie zainstalowany spadochron prostujący fotel po katapultowaniu, a przed rozwinięciem głównej czaszy, spowalniającej opadanie. Gdyby doszło do katapultowania, fotel mógłby się nieprawidłowo ustawić w powietrzu, to zaś mogłoby uniemożliwić właściwe działanie spadochronu głównego i w konsekwencji doprowadzić do śmierci lotnika.

Wszystko to działo się na tle ustawicznych problemów technicznych na mniejszą skalę, zbyt małą, aby informacje o pojedynczych incydentach przedostawały się do wiadomości publicznej. Sytuacja osiągnęła poziom krytyczny w sierpniu 2019 roku, kiedy USAF dysponował jedynie sześcioma B-1B w pełni zdolnymi do realizacji lotów bojowych. Pozostałe albo wciąż przechodziły inspekcję foteli wyrzucanych, albo też przechodziło rutynowe przeglądy i naprawy związane z innymi usterkami.

Przeczytaj też: Spadochroniarze przeciw segregacji. 101. DPD w Little Rock

Prawie paraliż

Już w latach dziewięćdziesiątych stwierdzono pierwsze problemy z uszkodzeniami struktury płatowca. Aby oddalić problem, w ubiegłym roku dowództwo Global Strike Command zdecydowało się ograniczyć nalot Lancerów do 300 godzin rocznie na każdy samolot, z zastrzeżeniem, że liczba ta może być zwiększona jedynie za specjalnym pozwoleniem w związku z pilną potrzebą operacyjną. Dodatkowo w bazie Tinker powołano dwufazowy program naprawy płatowców. Celem jest zachowanie zdolności Lancerów do lotu aż do roku 2040 (tak na wszelki wypadek), a ceną za to będzie astronomiczny nakład pracy wynoszący łącznie 19 tysięcy roboczogodzin na każdy samolot.

Niepomalowany jeszcze B-1B kończy lot zdawczo-odbiorczy po kompleksowym przeglądzie w bazie Tinker.
(US Air Force / Greg L. Davis)



Nie można też zapomnieć o kluczowym wyznaczniku niebagatelnego potencjału Lancera. Był on pierwszym przedstawicielem zupełnie nowej kategorii samolotu bombowego – bombowca penetrującego, docierającego nad cel o znaczeniu strategicznym nie w ramach ogromnych wypraw bombowych, ale samodzielnie i niepostrzeżenie przenikając w głąb nieprzyjacielskiej obrony powietrznej.

Amerykańscy lotnicy rutynowo ćwiczyli latanie 150 metrów nad poziomem ziemi z prędkością około 1000 kilometrów na godzinę. Notabene do tego właśnie Lancer potrzebuje dwu charakterystycznych „płetw” na nosie. Te małe elementy aerodynamiczne (podobnie jak pierścień generatorów wirów pod statecznikiem pionowym) miały stabilizować długi kadłub, ograniczać działanie sił zginających i wydłużać żywotność płatowca. Nawet kiedy faktyczne przeznaczenie Lancerów się zmieniło i kiedy zmienił się geopolityczny obraz świata, a hipotetyczne loty poniżej pola widzenia sowieckich radarów pozostały jedynie melodią zamierzchłej przeszłości, amerykańscy lotniczy nadal ćwiczyli penetrację na małej wysokości.

Na tym zdjęciu B-1B dobrze widać dodatkowe powierzchnie stabilizatorów na nosie – Structural Mode Control System.
(US Air Force / Master Sgt. Lance Cheung)

Ćwiczyli – bo już nie ćwiczą. To kolejna decyzja mająca wydłużyć służbę Lancerów. Można się domyślać, że załogi kręcą nosem, bo latanie tuż nad ziemią to zarówno wyzwanie, jak i ogromna frajda, ale nieoficjalnie wiadomo, że minimalną wysokość lotu w warunkach operacyjnych zwiększono ze 150 metrów do 1500. Wcześniej społeczność Lancerów wygrała spór o minimalną wysokość lotu, ale tym razem sprawa była odgórnie przesądzona. W przeciwnym razie Lancery byłyby na krótkiej drodze do permanentnego uziemienia ze względów bezpieczeństwa. Warto pamiętać, że właśnie w taki sposób dobiegła przedwczesnego końca kariera bombowców Vickers Valiant w lotnictwie brytyjskim.

Ba, Lancery prawdopodobnie w realnej sytuacji bojowej ani razu nie użyły zdolności latania na wysokości 150 metrów. Oczywiście spostrzeżenie to nie ma sugerować, że ćwiczono ją na próżno, ale jedynie, że umiejętność ta stała się nieprzydatna, a oprócz zużycia płatowców stwarzała też ryzyko dla załóg (w sumie rozbiły się w ten sposób cztery samoloty). Aż trudno nie słyszeć złośliwego chichotu losu, jeśli weźmie się pod uwagę, że wykorzystywano ją poza lotami ćwiczebnymi jedynie kilka razy do… wystraszenia przemytników narkotyków. Mimo że Lancery nie mogły, rzecz jasna, atakować łodzi przemytniczych, niski przelot wystarczał, aby skłonić ich do wyrzucenia ładunku za burtę.



Stephen Walker w serwisie The War Zone zwraca uwagę na dodatkowy czynnik: Lancer powstał jako bombowiec nuklearny, w założeniu miał czekać w gotowości bojowej na ziemi i poza lotami ćwiczebnymi jedynie od czasu do czasu startować z bronią jądrową w ramach patroli alarmowych. Płatowców nie projektowano z myślą o tak intensywnej eksploatacji, jaką rozpoczęto w XXI wieku. Według Walkera normalna jest sytuacja, w której załoga przejmuje teoretycznie stuprocentowo sprawny samolot, a jednak znajduje podczas czynności przedstartowych tyle usterek, że musi się przesiąść do maszyny rezerwowej.

Tombakowa jesień

W imię uczciwości wobec Lancerów należy przypomnieć, że nie wszystkie ich problemy były winą konstrukcji jako takiej. Wiele razy urzędnicy w Pentagonie dowodzili, że albo nie rozumieją tej maszyny, albo nie widzą dla niej zastosowania, albo też po prostu w nią nie wierzą. B-52 nigdy nie doświadczyły aż takiego nierozgarnięcia, co odbiło się pozytywnie na charakterze i długotrwałości ich służby. B-1B nie miały takiego szczęścia.

Co więc czeka te niewątpliwie piękne bombowce w najbliższych piętnastu latach? Amerykański udział w wojnie w Afganistanie wreszcie dobiegł końca, nie zobaczymy więc już Lancerów nad Hindukuszem i Spīn Gharem. Być może od czasu do czasu pojawią się na niebie Afryki, gdzie Amerykanie rozpoczęli rywalizację o wpływy z Rosją i Chinami. Ale nikt nie powinien się zdziwić, jeżeli Lancery już nigdy nie odbędą lotu bojowego z prawdziwego zdarzenia.

B-1B w katarskiej bazie Al-Adid.
(US Air Force / Staff Sgt. Joshua Horton)

USAF nie ustaje w próbach dostosowania Lancerów do wymogów współczesnego pola walki i zwiększania jego potencjału bojowego (w listopadzie ubiegłego roku Bone odbył pierwszy lot z pociskiem AGM-158 JASSM podwieszonym na węźle zewnętrznym pod przednią częścią kadłuba), ale wydaje się, że obecnie relegowane będą do roli demonstratorów siły. W lutym tego roku B-1B po raz pierwszy wylądował w Indiach, w marcu samoloty tego typu lądowały pierwszy raz także w Norwegii i Polsce – w Powidzu. W ramach „dynamicznego modelu zastosowania sił”, którego zamysłem jest ograniczyć przewidywalność ruchów komponentu bombowego amerykańskiego lotnictwa, Lancery odwiedzają także Guam, gdzie są środkiem wywierania presji na Chiny.



Wymagania techniczne Lancerów rosną jednakże z roku na rok. Więcej czasu w rękach techników (średnio siedemdziesiąt cztery godziny obsługi technicznej na godzinę lotu) to oczywiście mniej czasu w rękach załóg, większy odsetek budżetu przeznaczany na naprawy, mniejszy – na loty ćwiczebne. W związku z tym podjęto decyzję o wycofaniu ze służby siedemnastu najstarszych egzemplarzy w roku budżetowym 2021, tak aby pozostawić czterdzieści trzy maszyny w służbie liniowej plus dwie doświadczalne. Ale jeśli cały ten manewr ma przynieść wymierny skutek, oszczędności poczynione dzięki odesłaniu owej siedemnastki na składowisko muszą być użyte jak najściślej do celów utrzymania pozostałych Lancerów w akceptowalnym stanie technicznym.

W przeciwnym razie pieniądze rozpłyną się jak kamfora, a USAF „skorzysta” jedynie o tyle, o ile korzyścią będzie zamiana większej floty niesprawnych bombowców w mniejszą flotę niesprawnych bombowców. Ale jeśli nawet Lancery mają się ograniczać do roli globalnych demonstratorów siły, nie mogą przecież jej odgrywać na ziemi. Muszą latać – na Pacyfik, do Europy, na Bliski Wschód do bazy Al-Adid (gdzie przez lata stacjonowały na potrzeby konfliktu w Afganistanie) czy na Ocean Indyjski na Diego Garcia.

Pierwszy egzemplarz z siedemnastu skazanych na wcześniejszą emeryturę wycofano ze służby w lutym tego roku. Był to Lancer 85-0066, który w 2005 roku został poważnie uszkodzony w pożarze właśnie na Guamie. Przywrócono go do służby cztery lata później (co kosztowało ponad 30 milionów dolarów) i nadano mu nazwę własną Get Your Kicks. Obecnie znajduje się on już na składowisku w bazie Davis-Monthan, gdzie jest utrzymywany w stanie pozwalającym na przywrócenie do służby w razie potrzeby.

Przeczytaj też: XF-85 Goblin. Nieudany pasożyt

USAF / Jake Melampy