Dyskusja nad możliwością obrony Tajwanu w przypadku inwazji ze strony Chińskiej Republiki Ludowej została w ostatnich miesiącach regularnym tematem analiz fachowych i medialnych. Oceny są rozbieżne. Według upublicznionych ogólnych rezultatów i wniosków z gier wojennych przeprowadzonych jesienią ubiegłego roku przez siły powietrzne Stanów Zjednoczonych Amerykanie będą mogli obronić wyspę dopiero w roku 2030, po serii reform i wdrożeniu nowego sprzętu. Tymczasem zdaniem Instytutu Badań nad Obroną Narodową i Bezpieczeństwem (INDSR) z Tajpej obronić Tajwan można właściwie już teraz, a siły zbrojne Republiki Chińskiej będą potrzebować wsparcia jedynie zreorganizowanego Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.
Związany z parlamentem INDSR uchodzi za najlepszy tajwański think tank zajmujący się w sprawami wojskowymi. Jego specjalizujący się w sprawach cyberbepieczeństwa analityk Hsieh Pei-hsueh przygotował analizę poświęconą obecności USMC w Cieśninie Tajwańskiej i roli Tajwanu w przypadku konfliktu w regionie. Amerykańska obecność wojskowa w rejonie cieśniny oddzielającej wyspę od kontynentu kojarzona jest zwykle z regularnymi rejsami niszczycieli US Navy i kutrów amerykańskiej straży wybrzeża. Tymczasem amerykańscy marines mniej lub bardziej regularnie goszczą na Tajwanie, aczkolwiek fakt ten nie jest nagłaśniany. Przełom nastąpił dopiero w listopadzie ubiegłego roku, gdy dowództwo tajwańskiej marynarki wojennej potwierdziło doniesienia mediów o obecności na wyspie kontyngentu z Marine Raider Regiment, który przybył na czterotygodniowe ćwiczenia.
Była to istotna zmiana. Chodziło nie tylko o policzek dyplomatyczny względem Pekinu, ale też o potwierdzenie, że amerykańska piechota morska ćwiczy wspólnie z siłami zbrojnymi Republiki Chińskiej. Hsieh przypomina, że w związku ze wzrostem zagrożenie stwarzanego przez Pekin USMC przechodzi zakrojoną na dużą skale reorganizację. Jej główne punkty to uzyskanie zdolności do precyzyjnego rażenia przeciwnika z dużych odległości i prowadzenia działań ekspedycyjnych w bazach wysuniętych (EABO). Oznacza to tworzenie kompleksowej sieci wysuniętych baz uzupełnianych przez okręty desantowe, w tym nieduże jednostki przeznaczone do działań na wodach przybrzeżnych.
Zdaniem analityka Tajwan mógłby zostać centrum operacyjnym takiego systemu. W grę wchodzi tutaj nie tylko sama Formoza, ale także okoliczne wyspy i wysepki, takie jak Yilan, Hualien i Xiaoliuqiu, czy archipelag Dongsha. Na tych mały wyspach utworzono silne fortyfikacje, często wykuwane w granitowych skałach. Są systematycznie rozbudowywane od lat 50., stanowią pierwszą linię ostrzegania i obrony na wypadek inwazji z kontynentu. Hsieh podkreśla, że ulokowane tam magazyny i umocnienia mogą zapewnić oparcie dla działań pułków piechoty morskiej do działań w strefach przybrzeżnych (Marine Littoral Regiment) i mobilnych wyrzutni pocisków rakietowych.
Hsieh daleki jest od huraoptymizmu i podkreśla, że działania piechoty morskiej wzdłuż pierwszego łańcucha wysp będą prowadzone w niesprzyjających warunkach przewagi powietrznej nieprzyjaciela. Niemniej w przypadku inwazji na Tajwan, będącej głównym scenariuszem rozważanym w analizie, istniejąca infrastruktura ma umożliwić szybkie włączenie do akcji okrętów klasy LCS czy systemów bezzałogowych, w tym dronów uzbrojonych w pociski powietrze–powietrze i powietrze–ziemia. Tego typu środki nie powstrzymają sił inwazyjnych na morzu, ale mogą umożliwić skuteczny kontratak, zanim przeciwnik ustanowi przyczółki.
W analizie pojawia się też interesujący wątek kompatybilności amerykańskiego i tajwańskiego potencjału odstraszania. Zdaniem autora zdolności pocisków manewrujących BGM-109 Tomahawk są komplementarne z tajwańskimi Hsiung Feng IIE (HF-2E) i pozwalają na skuteczne porażenie chińskich lotnisk i stanowisk rakietowych wspierających inwazję. Z bliżej nieznanych przyczyn Hsieh odwołuje się do lądowej wersji Tomahawka, BGM-109G Gryphon, którą wycofano jeszcze w roku 1991 w ramach traktatu INF i która nigdy nie była na wyposażeniu USMC. Pod uwagę należy brać raczej pociski balistyczne ATACMS, które są używane przez marines, a wkrótce trafią też na uzbrojenie Tajwanu.
Pieśnią przyszłości są natomiast nowe amerykańskie pociski pośredniego zasięgu, nad którymi prace ruszyły po wypowiedzeniu traktatu INF. Nie wiadomo, czy trafią one na wyposażenie USMC, jednak nawet teraz ATACMS w rękach marines stanowiłby cenne uzupełnienie sił tajwańskich na wypadek konfliktu. Warto pamiętać, że Republika Chińska dużo inwestuje w budowę potencjału odstraszania i już ma zdolność do zaatakowania wszystkich istotnych celów na wybrzeżu między Hongkongiem a Szanghajem. Z czasem zasięg HF-2E miał zostać zwiększony do 1500 kilometrów. W roku 2019 pojawiły się jednak informacje o ambitniejszym projekcie pocisku Yun Feng o zasięgu nawet 2 tysięcy kilometrów. Umożliwia to atakowanie celów położonych w głębi Chińskiej Republiki Ludowej.
Do scenariusza, który przedstawił Hsieh, należy podchodzić bardzo ostrożnie. Niewątpliwie zaprezentował on atuty Tajwanu i to, w jaki sposób mogą one zostać wykorzystane przez Stany Zjednoczone. Wdrożenie przedstawionych propozycji wymagałoby częstszych i większych wspólnych szkoleń, które pozwoliłyby na lepszą integrację i koordynację sił, a także zmiany amerykańskich założeń operacyjnych na zachodnim Pacyfiku. To wymagałoby decyzji Waszyngtonu o dalszym zaostrzeniu rywalizacji z Chinami. Trudno bowiem oczekiwać, aby Pekin spokojnie przyjął zwiększoną amerykańska obecność wojskową w regionie Tajwanu – może raczej ją potraktować jako casus belli. Taki krok może bowiem zostać potraktowany przez stronę chińską nie jako sygnał determinacji Waszyngtonu, aby chronić Tajwan, ale jako przygotowania do ataku.
Przeczytaj też: Bartini A-57. Sowiecki bombowiec nie z tej ziemi
Wady i zalety gier wojennych
Pesymizm Pentagonu względem możliwości obrony Tajwanu podyktowany jest negatywnymi wynikami gier wojennych.
– Ilekroć na przestrzeni lat rozgrywaliśmy scenariusz z Tajwanem, nasza drużyna niebieska rutynowo dostawała po tyłku, ponieważ w tym scenariuszu czas jest cenny i gra na korzyść Chin ze względu na bliskość i możliwości – stwierdził w rozmowie z dziennikiem Asia Times David Ochmanek, starszy analityk RAND Corporation. – Taki rodzaj porażki jest dla amerykańskich oficerów z drużyny niebieskiej doświadczeniem odciskającym się na ich instynktach, a gry wojenne są świetnym narzędziem do podnoszenia świadomości.
Ian Eaton z Project 2049 Institute zwraca jednak uwagę, że gry wojenne to tylko ćwiczenia, a nie zasięganie rady u wyroczni delfickiej. Niewątpliwą ich zaletą jest uczenie uczestników pokory. Twórcy gier wojennych z założenia chcą, aby oficerowie doświadczyli porażki, a tym samym zaczęli myśleć nieszablonowo, dyskutować nad przyczynami klęski i wyszukiwać rozwiązania zidentyfikowanych problemów. Niemniej dane wyjściowe do symulacji prowadzonych przez superkomputery Pentagonu są oparte na ocenie zdolności i umiejętności przeciwnika, a ta bardzo często jest czysto hipotetyczna i nie zawsze ma nawet podparcie w faktach.
To nie będzie powtórka z Normandii
Innym ciekawym trendem rozpowszechniającym się wśród amerykańskich analityków jest przekonanie, że chińska inwazja na Tajwan będzie przypominać lądowanie w Normandii. Eaton krytykuje również ten pogląd. Wizja wielkiej operacji prowadzonej przez olbrzymią flotę i łącząca desant powietrzny z morskim niewątpliwie przemawia do wyobraźni, jest jednak z gruntu fałszywa. Normandia roku 1944 to wiejski, słabo zaludniony obszar i plaże odpowiednie do desantu. Tajwan to górzysta, mocno zurbanizowana wyspa, na której całym wybrzeżu jest tylko czternaście miejsc nadających się do przeprowadzenia lądowania. Napastnicy i obrońcy muszą więc stawić czoła zupełnie odmiennym warunkom.
Eaton zwraca również uwagę na inny często pomijany aspekt rozważań teoretycznych nad inwazją. Byłaby to pierwsza wojna prowadzona przez nowoczesne siły zbrojne, dysponujące zdolnościami do działań nie tylko w tradycyjnych domenach pola walki, ale także w cyberprzestrzeni, spektrum elektromagnetycznym i w ograniczonym stopniu w kosmosie. Prowadzi to do pojawienia się olbrzymiej liczby zmiennych, które w wielu przypadkach zapewne jeszcze się nie ujawniły i wojskowi planiści po obu stronach nie są ich świadomi.
Liczba niewiadomych jest olbrzymia. W ciągu ostatnich miesięcy często krytykowano niesprawny tajwański system rezerw, sytuacja jest jednak bardziej złożona. W ubiegłym roku ministerstwo obrony Republiki Chińskiej szacowało, że w przypadku inwazji 190 tysięcy żołnierzy służby czynnej może zostać wspartych przez 260 tysięcy rezerwistów. Był to jednak najgorszy scenariusz. W liczącym 23,6 miliona mieszkańców kraju system rezerw obejmuje 1,6 miliona mężczyzn.
Do tego ogłoszona pod koniec roku 2017 „Całościowa Koncepcja Obrony” zakłada na wypadek „W” mobilizację nie tylko policji, straży pożarnej czy służby zdrowia, ale również kierowców autobusów i ciężarówek czy robotników budowlanych. Do służby może zostać powołany na dobrą sprawę każdy, kogo umiejętności zostaną ocenione jako przydatne. Osobną sprawą pozostaje, czy tajwańskie systemy dowodzenia, zarządzania i łączności poradzą sobie z takim obciążeniem, do tego w warunkach zakłócania przez przeciwnika.
Trzeba jednak pamiętać, że również potencjalny agresor będzie musiał zmierzyć się z licznymi wyzwaniami. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza po raz ostatni walczyła na wojnie w roku 1979 przeciwko Wietnamowi. Ostatnie starcia, które dzisiaj nazywane są konfliktem o niskiej intensywności, to rok 1988, również przeciwko Wietnamowi. Oznacza to, że realne doświadczenie bojowe ma obecnie jedynie garstka starszych wiekiem oficerów. Ostatnim oficerem, który głośno o tym mówił, był poprzedni dowódca marynarki wojennej, admirał Wu Sehngli. Najlepszym lekarstwem, które znalazł, były jak najczęstsze ćwiczenia z Amerykanami. W wyniku napięć w ostatnich latach kanał ten został jednak bardzo ograniczony.
Siły potrzebne do inwazji Eaton szacuje na 300–400 tysięcy. Dotyczy to jednak wyłącznie oddziałów zaangażowanych bezpośrednio w działania i najlepszego scenariusza, w którym udaje się sparaliżować tajwańskie systemu dowodzenia i łączności oraz porwać lub zabić głowę państwa. W przypadku gorszych scenariuszy wojna może wymagać zaangażowania od 1,35 miliona do nawet 2,25 miliona ludzi z sił regularnych i wspierających je formacji paramilitarnych. Otwiera się tutaj cała lista pytań, w jakim stopniu chińskie systemy dowodzenia poradzą sobie z kierowaniem taką masą ludzi i sprzętu. Kolejne pytania dotyczą zdolności chińskiej logistyki do zaopatrywania sił inwazyjnych, które będą zużywać ogromne ilości paliwa, amunicji, żywności i medykamentów. Inwazja będzie wymagać olbrzymiej mobilizacji wśród statków handlowych i lotnictwa cywilnego, co w przypadku przedłużającego się konfliktu negatywnie dotknie gospodarkę.
Wracamy tutaj do podsumowania ubiegłorocznych gier wojennych US Air Force dokonanego przez generała Clinta Hinote’a, zastępcę szefa sztabu sił powietrznych do spraw strategii: Chiny można pokonać na ich własnym podwórku, trzeba jednak przygotować się na duże straty, przy czym straty Chińczyków będą jeszcze większe. Głównym celem wskazanym przez generała jest jednak nie tyle przygotowanie do zwycięstwa, ile doprowadzenie do sytuacji, w której decydenci w Pekinie patrzą na mapę i stwierdzają, iż rozpoczęcie działań wojennych jest nieopłacalne.
Przeczytaj też: Niemiecka „inwazja” na Wielką Brytanię, czyli opowieść o sile plotki