Tematyka światowego terroryzmu od kilkunastu lat jest jednym z najbardziej popularnych tematów w mediach. Impulsem do osiągnięcia takiego zainteresowania były oczywiście zamachy na WTC we wrześniu 2001 roku, jednak samo zjawisko istniało od znacznie dłuższego czasu. Cofając się w czasie, początki terroryzmu można umiejscowić na wiele wieków przed nasza erą, jednak dopiero rozwój środków masowego przekazu w drugiej połowie XX wieku wywołał szersze zaistnienie tego problemu w ludzkiej świadomości. Nie bez znaczenia były również wydarzenia polityczne tego czasu: koniec kolonializmu, zimna wojna, przemiany 1968 roku i inne. W podzielonym na dwa obozy świecie, w którym służby wywiadowcze miały ogromną władzę i możliwości, przetrwanie rozwiniętych siatek terrorystycznych bez pomocy którejś ze stron było niezwykle trudne, dlatego w zależności od czasu i celu grupy takie były wspierane przez państwa kapitalistyczne lub socjalistyczne. Do tych drugich zaliczała się również Polska Rzeczpospolita Ludowa – jej związki z terroryzmem stały się tematem książki dwójki dziennikarzy śledczych, którzy na koncie mają reportaże o wielu głośnych sprawach III RP.

W poszukiwaniach związków PRL z terrorystami przebrnęli przez archiwa, rozmawiali ze świadkami, a nawet dotarli do głównych uczestników wydarzeń: Szakala i Abu Dauda. Książka podzielona jest na trzy rozdziały poświęcone odpowiednio przywódcy „Czarnego Września” Abu Daudowi, Szakalowi/Carlosowi i niemieckiej grupie Frakcja Czerwonej Armii (RAF). Nikomu choć trochę zainteresowanemu historią nie trzeba tych postaci i organizacji przedstawiać, zwłaszcza, że dostały się do kultury masowej dzięki znanym filmom. Na ponad trzystu stronach autorzy odkrywają, jak wyglądała ich działalność na terenie naszego kraju i jakiej pomocy doświadczali oni od władz PRL.

Otwarcie trzeba powiedzieć, że rezultaty nie są imponujące. Owszem, terroryści bywali w Polsce, głównie wykorzystując Okęcie jako punkt przesiadkowy do innych krajów bloku wschodniego, czasem pomieszkiwali tu, nabierając sił pomiędzy kolejnymi akcjami czy kupowali broń. Polskie kałasznikowy były podobno najlepsze. Jednak w porównaniu do ich aktywności w innych państwach Europy Wschodniej – NRD, Rumunii, Bułgarii czy na Węgrzech – aktywność nad Wisłą nie była znacząca. Nie przedstawiono żadnych dowodów na jakiekolwiek wykorzystywanie terrorystów przez władze PRL do swoich celów, jak czyniły to inne rządy. Ale oczywiście dobrze, że książka taka powstała, a główną jej zaletą jest to, że autorzy zebrali wszystkie wątki i poszlaki w jednym miejscu, dzięki czemu Czytelnicy mogą zapoznać się z tym mniej znanym epizodem historii Polski ludowej.

Nie podoba mi się jedynie to, że całość utrzymana jest w tonie mocno sensacyjnym. Autorzy stoją na stanowisku, i podkreślają to przy każdej okazji, że przywódcy „demoludów” powinni stanąć przed międzynarodowymi trybunałami i odpowiadać za wspieranie międzynarodowego terroryzmu. Być może i powinni, ale wtedy przed tymi sądami należałoby postawić również wszystkich przywódców głównych państw Zachodu, bo i oni mieli swoje na sumieniu. Zresztą dlaczego mamy ograniczać się do historii? Aresztujmy także obecnych przywódców, bo metody działania wielu z nich nie zmieniły się wcale. Wiem, że nie o tym jest tak książka, ale przy oskarżaniu jednej tylko strony wypadałoby zachować jakiś obiektywizm, a tego w tej pracy zabrakło. Po drugie, skoro już jesteśmy przy minusach, książka jest chyba nieco zbyt rozbudowana. Chociaż tytuł mówi o polskich związkach z terroryzmem, autorzy potraktowali to jedynie jako przyczynek do przedstawienia całej historii organizacji i osób, o których piszą. Dowiemy się więc, skąd się wziął terroryzm islamski, jak Szakal studiował w Moskwie czy jak Joschka Fischer udzielał się w ruchu anarchistów w czasie przemian 1968 roku. Oczywiście, wszystko jest ze sobą powiązane, ale wydaje mi się, że tym wątkom pobocznym w stosunku do tytułu poświęcono za dużo miejsca. Być może dlatego, że gdyby autorzy chcieli trzymać się ściśle tematu, zamiast książki wyszłaby broszurka.

„Tragarze śmierci” zostali wydani przez Prószyńskiego i Spółkę na dobrym poziomie. Niezawierający błędów tekst uzupełniono czarno-białymi zdjęciami bohaterów i kopiami dokumentów. Ze względu na to, że autorzy są dziennikarzami, książka została napisana właśnie w znanym z prasy stylu, dzięki czemu czyta się ją szybko i przyjemnie. Śmiesznie wyglądają jedynie fragmenty, w których autorzy piszą o swoich uczuciach czy działaniach. Wszędzie użyta jest forma „my” – jakby patrzyli, śmiali się, wzdychali, myśleli dokładnie w tym samym momencie i tak samo.

Książką oczywiście warto się zainteresować, bo jak wspomniałem, opisuje naprawdę ciekawy i chyba nie poruszany tak szeroko do tej pory temat z historii PRL. Jednak przy czytaniu należy brać poprawkę na obiektywizm autorów.