Kilka lat temu nakładem wydawnictwa Wiatr od Morza ukazała się – w przekładzie niżej podpisanego – książka „Kobiety w kokpicie”. Opowiada ona o lotniczkach rozprowadzających samoloty pomiędzy bazami lotniczymi, fabrykami i zakładami remontowymi. Kiedy bowiem mężczyźni ryzykowali życie w zmaganiach z nieprzyjacielem na froncie, część mniej niebezpiecznych zadań trzeba było powierzyć, odkładając na bok uprzedzenia, przedstawicielkom tak zwanej słabszej płci, która w praktyce okazała się wcale nie słaba.
Tyle w Wielkiej Brytanii. „Nocne wiedźmy na wojnie z lotnikami Hitlera” to swoisty drugi tom „Kobiet w kokpicie” – a może to „Kobiety…” są drugim tomem „Nocnych wiedźm”? W każdym razie książka, której się dziś przyglądamy, opowiada o udziale kobiet w wojnie lotniczej przeciwko Trzeciej Rzeszy po drugiej stronie Europy: na froncie wschodnim. Tutaj kobiety nie ograniczały się do przestawiania samolotów z miejsca na miejsce na użytek mężczyzn. Tutaj niewielkie ich grono ruszyło do walki i stawiało czoła (niejednokrotnie z wielkim powodzeniem) niemieckiej Luftwaffe.
Polski tytuł książki nie do końca pokrywa się z jej treścią. Jednostka określana przydomkiem „Nocne Wiedźmy” to oczywiście 588. Pułk Bombowców Nocnych, tymczasem książka Winogradowej traktuje o całym gronie lotniczek – i ich koleżanek w szeregach mechaników – służących na froncie. Jedną z głównych bohaterek jest tu Lidia Litwiak, najwybitniejsza lotniczka myśliwska wszech czasów, która najważniejszy i ostatni okres swojej służby bojowej, aż do śmierci w boju z niemieckimi myśliwcami 1 sierpnia 1943 roku, spędziła w 296. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego (późniejszym 73. Gwardyjskim Pułku Lotnictwa Myśliwskiego).
Przez całą książkę walki powietrzne przewijają się jednak w tle, raz częściej, raz rzadziej, lecz na pierwszy plan wysuwają się jedynie wtedy, gdy ich skutkiem jest śmierć. Bo śmierć to emocje, śmierć to piętno bolesnych, jaskrawych wspomnień, przytłaczających frontową codzienność. A co w tej codzienności? Niewygody i głód, niepewność jutra, niepewność najbliższej godziny, jeśli akurat wypadał lot bojowy, ale także doraźne rozrywki, przyjaźń, a czasem i miłość albo po prostu czysto fizyczny romans. Niestety – bywało i tak, że fizyczność wcale nie była dobrowolna. Zdarzało się molestowanie seksualne, zdarzały się również gwałty. „Zasadą było, że nikomu się o tym nie mówiło, i większość kobiet aż do śmierci nie wyjawiała swojego bolesnego sekretu” (s. 271).
Jednym z najważniejszych wątków książki jest kwestia braku zaufania ze strony mężczyzn, z którym musiały się zmagać radzieckie lotniczki (to znów zbieżność z „Kobietami w kokpicie”). Te, które służyły nie w jednostkach żeńskich, ale w jednostkach mieszanych, często nie mogły – choć rwały się do walki – uzyskać pozwolenia na odbywanie lotów bojowych. W niektórych przypadkach dowódcy nie chcieli w nich dostrzec pełnowartościowych pilotów, w innych – nawet jeśli wierzyli w ich umiejętności, chcieli chronić swoje dziewczyny. Wówczas mogły one liczyć na wkroczenie do walki jedynie wtedy, gdy wojna przetrzebiła szeregi ich kolegów – mężczyzn – z pułku. Najlepszym potwierdzeniem niech będą słowa późniejszego generała Borisa Sidniewa pod adresem dowódcy jednego z kluczy po śmierci Litwiak: „Jacy z was mężczyźni, jeśli nie potraficie ochronić jednej dziewczyny!” (s. 392).
Winogradowa po raz kolejny dowodzi, że ma niepośledni talent do szperania w archiwach. Kolejny – bo jej kariera w dziedzinie historii (wykształcenie ma mikrobiologiczne) zaczęła się od współpracy z Antonym Beevorem właśnie w roli przekopywaczki rosyjskich archiwaliów. Z tej współpracy powstały książki „Stalingrad” i „Pisarz na wojnie. Wasilij Grossman na szlaku bojowym Armii Czerwonej 1941–1945”. Drugim fundamentem „Nocnych Wiedźm” są rozmowy Autorki z uczestnikami opisywanych wydarzeń. Najciekawsze postaci – Litwiak i matka żeńskich formacji sowieckiego lotnictwa Marina Raskowa – nie dożyły niestety końca wojny. Zwłaszcza ta druga byłaby pewnie źródłem niesamowicie interesujących opowieści. Jej postać sprawia, że książka Winogradowej i książka Whittella stają się jeszcze bardziej do siebie podobne. W obu dominującą, choć, paradoksalnie, nie pierwszoplanową, rolę odgrywają kobiety ogromnie, chwilami wręcz chorobliwie ambitne. Kobiety przekonane o własnej wartości, niegodzące się na postrzeganie ich jako gorszych tylko dlatego, że noszą spódnice. Zarówno Raskowa, jak i Jacqueline Cochran, bo to o nią chodzi, położyły ogromne zasługi na polu budowy równouprawnienia płci w świecie lotniczym.
A do tego wszystkiego książkę po prostu dobrze się czyta, za co ukłony należą się – jak zwykle w takich wypadkach – po równo Autorce i Tłumaczce, Agnieszce Sowińskiej. Niestety, jak to często bywa w książkach o tematyce czy to lotniczej, czy to wojennej, treść upstrzona jest usterkami merytorycznymi. W większości przypadków nie są one rażące, ale najzwyczajniej w świecie irytują.
Bodaj najbardziej groteskowym błędem jest pojawiający się na s. 146 „generał Got”. Ja wiem, że Asteriks był u Gotów, ale ów generał nazywał się Hermann Hoth (mamy tu do czynienia z błędną transkrypcją rosyjskiego Гот; przecież Адольф Гитлер to Adolf Hitler, a nie Gitler). Równie poważny zgrzyt to zdanie ze s. 336: „kapitan gwardii Sołomatin obniżył pułap i zaczął wykonywać beczkę”. Pułap to, rzecz jasna, maksymalna wysokość, na którą może wznieść się statek powietrzny, nie zaś wysokość aktualna. Jest to częsty błąd w publikacjach amatorskich, lecz w książce takiej jak ta – po prostu nie wypada tak się mylić. Z kolei samoloty transportowe mogą, owszem, być transportowcami, ale w żadnym wypadku nie transporterami (s. 251nn.), bombowce mają komorę bombową, nie luk (s. 293), a żołnierze walczą w hełmach, nie w kaskach (s. 275).
Razi też „system powietrzny” (s. 316). Rzut oka do oryginału i wiemy, że widnieje tam „wozdusznaja sistiema”, czyli po naszemu: instalacja pneumatyczna (Rosjanie mawiają też pniewmatika). Dziewięć stron dalej pojawia się „niemiecki żołnierz obsługujący działo lotnicze”. W oryginale czytamy: „Dla niemieckogo zienitczika”, czyli: dla niemieckiego przeciwlotnika, żołnierza obsługującego działo przeciwlotnicze. Stąd zresztą „Z” w oznaczeniach radzieckich zestawów przeciwlotniczych: od „Zienitnaja”. A skoro już mowa o słowach na „z”: w kontekście lotniczym „zwieno” jest nie grupą ani oddziałem, ale kluczem.
Niektóre potknięcia są śmieszne. Na przykład „białośnieżne” (s. 81; to kalka z rosyjskiego biełosnieżnyje, po polsku mówi się „śnieżnobiałe”) czy „Staliningrad” (s. 286). W sumie logiczne: Le-nin-grad, Kali-nin-grad, to i Stali-nin-grad, czyż nie? A z kwestii czysto językowych zdumienie budzi „morale” używane w liczbie mnogiej (między innymi „morale […] nie były jednakowe”, s. 114) i powtarzające się kilkakrotnie wyrażenie „na czele z” (np. „czterej pasażerowie Ju-88A numer 144010 na czele z dowódcą G. Makiem”1; s. 209), które każdemu przytomnemu użytkownikowi polszczyzny winno rzucić się w oczy jako kardynalny błąd. Elektryczne Gitary śpiewały przecież: „siedzi w autobusie człowiek z liściem na głowie”, a nie „człowiek na głowie z liściem”. Co by to w ogóle miało znaczyć – „pasażerowie na czele z dowódcą”?
Osobno, poza kategorią błędów językowych i merytorycznych, trzeba się pochylić nad zapisem nazw samolotów. Redakcja albo nie miała pomysłu, jak do sprawy podejść, albo miała pomysł, którego ja nie umiem rozgryźć. Widać tu oczywiście – ale nie do końca – osławioną zasadę ze słowników ortograficznych PWN-u: „Małą literą piszemy nazwy różnego rodzaju wytworów przemysłowych, np. samochodów, motocykli, rowerów […], używane jako nazwy pospolite konkretnych przedmiotów, a nie jako nazwy marek i typów oraz firm […], ale: nazwy firm wytwarzających te artykuły oraz nazwy marek firmowych pisze się wielką literą, np. samochód marki Fiat albo samochód «Fiat»”. Z czego wynikałoby: „lecę samolotem typu Mustang”, ale „lecę mustangiem”. Ten jeden przykład powinien wystarczyć, aby sobie uświadomić, dlaczego w naszym środowisku istnieje bezwzględny opór przeciw tej zasadzie.
Tymczasem w przekładzie Sowińskiej czytamy: „o pierwszym dostarczonym im Jak-1” (s. 73; skądinąd dlaczego bez odmiany?), ale kawałek dalej: „jego jaki” (s. 74) i „poleciała jakiem” (s. 81). To jak to ma być? Dlaczego cyfra magicznie sprawia, że nazwa wyrobu przemysłowego nagle zasługuje na pisownię od dużej litery2?
I jeszcze na koniec wątku nazw samolotów wypada wspomnieć, że Tłumaczka pisze za Autorką: Me-109, Ju-88 i tak dalej. Winogradowa zapewne stosuje taki zapis świadomie, w zgodzie z rosyjską tradycją nazewniczą, która narzuca dywiz i błędne „Me” w nazwie „Sto Dziewiątki” zamiast poprawnego „Bf”. Sowińska przyjmuje ten zapis nieświadomie. Gdyby było inaczej, w książce znalazłby się przypis oznajmiający: „poprawnie jest tak a tak, ale w przekładzie zastosowano zapis błędny w zgodzie z oryginałem, bo to i tamto”.
Przekład wymaga więc solidnej redakcji (może przy okazji ewentualnego drugiego wydania redaktora Piotra Szcześniaka zastąpi ktoś czujniejszy?), ale książka sama w sobie zasługuje na bardzo wysoką notę. Zagłębia się w temat znany, istniejący nawet w popkulturze (pewien szwedzki zespół metalowy nagrał piosenkę o „Nocnych wiedźmach”), ale kojarzony powierzchownie. Praca Winogradowej powinna być zaliczana do klasyki publikacji w dwóch kategoriach: o zmaganiach w powietrzu na froncie wschodnim drugiej wojny światowej i o udziale kobiet w drugiej wojnie światowej (tu wypada przypomnieć książkę „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” noblistki Swiatłany Aleksijewicz). Jest to także cenne świadectwo na temat bez mała religijnej indoktrynacji młodzieży w latach stalinizmu i – gdzieś tam na marginesach – o podłych zagrywkach oficerów politycznych.
Można się tylko cieszyć, że „Nocne wiedźmy na wojnie z lotnikami Hitlera” ukazały się w naszym kraju. Jest to wartościowa książka zarówno ze względu na ukazanie zjawiska sowieckich lotniczek in toto, jak i ze względu na przedstawienie polskiemu Czytelnikowi (pobieżne, ale jednak) postaci takich jak Marina Raskowa, Katia Budanowa czy najbardziej tragiczna z całej trójki Lidia Litwiak, którą po zaginięciu podejrzewano, iż dobrowolnie oddała się do niewoli, co równałoby się zdradzie.
Przypisy
1. Tu zresztą też mamy błąd w nazwisku, ale zawiniony przez Autorkę. Oficerem owym był Oberleutnant Gerhard Maak – przez dwa „a”.
2. Adam Wolański, jeden z najwybitniejszych polskich specjalistów w sprawach edycji tekstów, postuluje w książce pod takim właśnie tytułem – „Edycja tekstów” – zapis w tekstach beletrystycznych o postaci: „kiedyś latałem na phantomach F-cztery”.