Panuje powszechne przekonanie, iż polscy pisarze nie potrafią pisać porządnych powieści z gatunku political fiction i techno-thriller, że Tom Clancy, Larry Bond, David Mason, Michael Crichton i reszta to pułap dla naszych rodaków nieosiągalny. Istnieją, rzecz jasna, Autorzy próbujący z tym walczyć, na przykład twórcy fenomenalnego „Pająka z góry Katsuragi”, Mirosław Bujko i Waldemar Dziak. Niestety, istnieją także Autorzy tworzący powieści, które podtrzymują, a nawet umacniają obiegową opinię. Autorzy tacy właśnie jak Vladimir Wolff.
Fabuła jest banalnie prosta, co samo w sobie nie jest wadą, gdyż tak samo ma się sprawa z wieloma innymi powieściami z tego gatunku. Ot, Białoruś wypowiada wojnę Polsce. Chociaż nie, nie wypowiada, ale zdradziecko atakuje, przeprowadzając uprzednio własną wersję prowokacji gliwickiej. Początkowo nasi wschodni sąsiedzi spuszczają nam ciężki łomot, ale później, dzięki pomocy sojuszników, bierzemy górę.
Naciągane to-to jak skóra na silikonowych piersiach Katie Price. Najgorsze jest to, że Autor nie wyjaśnia przekonywająco, dlaczego Białoruś miałaby nas atakować. Wszystko wygląda na kaprys Łukaszenki. A sam przebieg konfliktu? Początek powieści to fantazja dziecka z białoruskiej podstawówki, końcówka – jego kolegi znad Wisły. Chociaż ta pierwsza fantazja jest taka dosyć perwersyjna, bo co opis starcia, to taktyczne zwycięstwo Polaków, a o strategicznych postępach Białorusinów dowiadujemy się co najwyżej z biadoleń generałów i polityków. No i oczywiście nasz wywiad dał ciała na całej linii, bo jakże by inaczej wytłumaczyć takie zaskoczenie atakiem, ale w powieści odniesień do tego brak. Autor wyraźnie zapomina przy tym, że na wojnie prawo Murphy’ego działa ze zdwojoną mocą.
A teraz zagadka: co sprawiło, że powieści Toma Clancy’ego zyskały tak kolosalną popularność? Oprócz niecodziennych pomysłów było to przede wszystkim doskonałe przygotowanie merytoryczne jego powieści. Jasne, zdarzały mu się potknięcia, ale były one jedynie kroplą w morzu zweryfikowanych, interesujących, a przede wszystkim niedostępnych szerszej publiczności faktów. Tymczasem Vladimir W. myli się się w kwestiach podstawowych, popełnia błędy, których uniknąłby, gdyby przeczytał chociaż tylko odnośne artykuły w Wikipedii.
Przede wszystkim zupełnie nieprzekonywająco wypada jego wizja narad sztabowych, struktury dowodzenia i wykorzystania jednostek specjalnych. A o technikaliach, na których Clancy wyrobił sobie markę, wie jeszcze mniej. Twierdzi na przykład, że polskie F-16 mogą być uzbrojone „w dwie rakiety AIM-120 AMRAAM podwieszone pod kadłubem […] i dwie rakiety AIM-7 Sparrow, na końcach skrzydeł, do walki na odległość nie większą niż dziesięć kilometrów” (s. 128). Chwila przerwy na pęknięcie ze śmiechu… A jeżeli ktoś nie wie, z czego tu się śmiać, to tłumaczę, że po pierwsze nasze siły powietrzne nie mają i nie będą miały Sparrowów, gdyż pociski te są już dawno przestarzałe; po drugie nawet gdyby, to Sparrowów F-16 nie może przenosić na końcach skrzydeł, ale jedynie na węzłach 3 i 7 pod skrzydłami; po trzecie Sparrowy produkowane od połowy lat 60. miały skuteczny zasięg co najmniej trzydziestu kilometrów (a AIM-7F nawet siedemdziesięciu); po czwarte AMRAAM-ów nie przenosi się pod kadłubem, ale na końcach skrzydeł (w przeciwieństwie do Sparrowów) oraz na obu zewnętrznych parach węzłów podskrzydłowych. W książce rzeczony fragment to trzy wersy. Cztery ciężkie błędy merytoryczne – ciężkie jak na ten gatunek powieści – w trzech wersach. A do reszty rozłożyło mnie stwierdzenie (s. 275), że w kokpicie Su-27 znajduje się… wolant!
W porządku, Wolff nie zna się na samolotach. Może zna się na okrętach? A figa. Dość powiedzieć, że nie rozróżnia „klasy okrętu” od „typu okrętu”. Gdy zaś pisze o najnowszym rosyjskim okręcie podwodnym Sankt Petersburg, czyni zeń (s. 319) jednostkę o napędzie dwuśrubowym. Tymczasem jak świat światem, okręty podwodne projektu 677 Łada mają jedną śrubę. A propos, na szczęście nigdzie nie pojawiają się „łodzie podwodne”.
Na lądzie to samo. Do wspomnianych wyżej zarzutów dodałbym tylko, że trudno mi uwierzyć, iż na Białorusi nazywa się sowieckiej proweniencji rakiety balistyczne R-11 ich NATO-wskim określeniem „Scud” (które do tego zapisano, jakby był to akronim: wielkimi literami i odmienione tak, jak powyżej odmieniłem „NATO”). Mocno wątpliwa jest teza, że artyleria lufowa jest in toto bardziej celna od rakietowej; było to prawdą w okolicach drugiej wojny światowej, teraz wszystko zależy od rodzaju amunicji. Chybiony jest także przewijający się podskórnie przez całą powieść zarzut, iż gros naszych sił lądowych zgromadzono na zachodzie, podczas gdy zagrożenie czyha na wschodzie. Otóż należy pamiętać, że na zachodzie są nasze główne poligony, a trudno oczekiwać, że niebogate przecież państwo będzie wysyłało jednostki na ćwiczenia na drugi koniec kraju. Kraju niezbyt dużego, dodajmy, z perspektywy współczesnej artylerii, co również wymusza przesunięcie wojsk daleko na zachód.
Co ciekawe, choć Autor nie boi się wycierania sobie ust Obamą, Putinem i Łukaszenką, z jakiegoś powodu uznał, że ukazywanie wciąż żyjącego przywódcy Białorusi już nie tylko jako dyktatora, ale jako zbrodniarza wojennego jest uprawnione i jak najbardziej na miejscu. Łukaszence to pewnie wisi, ale taki sposób postępowania jest w moim odczuciu moralnie co najmniej wątpliwy; Autor poszedł tu po linii najmniejszego oporu, chcąc połączyć świat przedstawiony z rzeczywistym.
Kojarzycie „Kocioł” Larry’ego Bonda? Fabularnie rzecz opiera się na podobnym rdzeniu: Polska i Węgry zostają zaatakowane przez sojusz niemiecko-francuski, aby zmusić je do gospodarczej uległości. Realia geopolityczne są obecnie diametralnie inne, trudno sobie wyobrazić wojnę „Polska kontra Unia Europejska”, jednak w tamtych czasach, świeżo po zjednoczeniu Niemiec, nie było to aż takie fantastyczne. Jeśli więc chcecie poczytać o Polsce toczącej nowoczesną wojnę, sięgnijcie po „Kocioł”. Jeśli chcecie poczytać o jakiejkolwiek nowoczesnej wojnie, sięgnijcie po „Sumę wszystkich strachów” Clancy’ego. Jeśli zaś zależy Wam, aby Autor był Polakiem, raz jeszcze przypominam o „Pająku z góry Katsuragi”. A i jeszcze przecież jest „Czerwony sztorm” duetu Clancy–Bond. Każda z tych czterech książek jest pod każdym względem lepsza od „Stalowej krutyny”.
Ta zaś jest propozycją skierowaną co najwyżej do odbiorców w ogóle, ale to w ogóle nieobeznanych z gatunkiem, do tego zaś mało wymagających jako Czytelnicy, gdyż także językowo i warsztatowo „Stalowa kurtyna” jest słabiutka. Leży zwłaszcza przedstawienie bohaterów – najbardziej drętwe cztery strony w całej powieści. I jak tu biedny Czytelnik ma zapamiętać te wszystkie postaci? Nie dziwię się, że Autor pisze pod pseudonimem. Ja też bym się wstydził podpisać coś takiego własnym nazwiskiem.