Od czasu do czasu przychodzi mi oderwać się od poważnej literatury faktu i recenzować powieść. Żeby nie odchodzić za daleko, jest to oczywiście beletrystyka w odpowiednich klimatach. Tym razem padło na książkę Vladimira Wolffa „Czerwona apokalipsa” wydaną przez odpowiedzialne między innymi za popularne książki Marcina Ciszewskiego i specjalizujące się w tematyce powieści militarnych wydawnictwo War Book.
„Czerwona apokalipsa” jest kontynuacją „Stalowej kurtyny”, ale sposób, w jaki została napisana, powoduje, że równie dobrze może być traktowana jako samodzielny tytuł i znajomość pierwszej części serii nie jest wymagana, by w pełni objąć fabułę. To, co mogłoby sprawić kłopot Czytelnikowi, który „Stalowej kurtyny” nie przeczytał, zostało przez narratora wyjaśnione.
Akcja powieści dzieje się współcześnie, a poza głównymi bohaterami w tle przewija się cała masa postaci rzeczywistych. Mamy więc takich polityków jak Barack Obama, Dmitrij Miedwiediew, Władimir Putin, Hillary Clinton, Wiktor Juszczenko czy Julia Tymoszenko. Stanowią oni nie tylko tło, ale aktywnie uczestniczą w akcji książki. Niezbyt taki zabieg mi odpowiada. Co prawda nie spodziewam się, by książka zyskała wielki międzynarodowy rozgłos i którakolwiek z tych osób się o niej dowiedziała, ale zastanawiam się, jak wygląda prawna kwestia wykorzystania wizerunku tych polityków w powieści. Tym bardziej, że część z nich, chyba nie muszę dodawać która, przedstawiona jest w roli czarnych charakterów. Chyba nie każdy byłby zadowolony po zobaczeniu siebie w roli zaborcy i inspiratora użycia broni biologicznej na terenie sąsiedniego państwa. No, to już problem Autora i wydawcy, ale osobiście wolałbym widzieć w tym miejscu postaci fikcyjne, a całą akcję umieszczoną na przykład dziesięć lat w przyszłości w stosunku do roku obecnego.
A o co właściwie chodzi? Prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz ginie w wyniku obrażeń doznanych w wypadku lotniczym, do władzy w kraju ponownie dochodzi duet Juszczenko–Tymoszenko, co nie podoba się prorosyjskiej części społeczeństwa. Sytuacja destabilizuje się coraz bardziej, również za sprawą wielkiego sąsiada ze wschodu, który chce wykorzystać sytuację i włączyć Ukrainę w swoją strefę wpływów, a najlepiej w swoje granice, nie wahając się użyć wszystkich możliwych środków. Gdy dodamy do tego zaangażowanie Polaków na rzecz włączenia Ukrainy do struktur zachodnich i zamach na amerykańską sekretarz stanu, regionalny kryzys mamy gotowy.
Jako się rzekło, Autor do światowej czołówki w kwestii pisania thrillerów politycznych nie należy, dlatego przytrafiło mu się kilka wpadek, których wielu Czytelników z pewnością nie zauważy, ale są oczywiste dla nieco bardziej zainteresowanych współczesnymi militariami. Spotkamy się na przykład ze stwierdzeniem, że rosyjska strategiczna rakieta balistyczna R-30 Buława miałaby posłużyć do zatopienia lotniskowca lub też, że F/A-18 Super Hornet są wyjątkowo zwrotne, podczas gdy w rzeczywistości plasują się raczej w dole tabeli współczesnych myśliwców, jeśli chodzi o ten współczynnik. Nie wiem też, dlaczego jeden z bohaterów leciał z Warszawy do Krakowa śmigłowcem SH-60, który wykorzystywany jest tylko w marynarce wojennej do zwalczania okrętów podwodnych. Do tego dochodzi nie wiem czemu napisany kursywą waterkil zamiast zwykłego kilwatera i mamy już pełen obraz „Czerwonej apokalipsy”.
Słyszałem już różne opinie na temat twórczości Vladimira Wolffa i większość z nich nie była zbyt pochlebna. Na pewno nie jest to Tom Clancy czy Larry Bond, ale z obranego przez siebie zadania dostarczenia niezobowiązującej lektury, która ma dawać głównie kilka chwil relaksu, moim zdaniem wywiązuje się całkiem dobrze. Fabuła jest prosta i prowadzi Czytelnika jak po sznurku do zakończenia, którego właściwie nie ma, bo autor został sobie furtkę dla kolejnych części serii. Akcja toczy się wartko i jest w niej wszystko, czego Czytelnik oczekuje po takiej książce: strzelaniny, walka wywiadów, tajemnice dyplomacji, operacje wojskowe i dużo współczesnego uzbrojenia. Czyta się to szybko i jest niezłym, niezobowiązującym wypełniaczem czasu na przykład w czasie czekania na lotnisku i lotu, bo w takiej właśnie sytuacji przyszło mi się z nią zapoznać. A to, czy warto na tych parę chwil relaksu wydać około 30 złotych, postawiam osądowi szanownych Czytelników.