Nie miejsce to na rozważania, czy globalizacja jest procesem dobrym czy też jej negatywne aspekty zdecydowanie przeważają nad pozytywnymi. Czy tego chcemy, czy nie, globalizacja jest faktem, przed którym nie da się uciec. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, aby zadać sobie pytanie, kiedy tak właściwie należy szukać jej genezy. Odpowiedzieć na nie postanowiła Valerie Hansen, profesorka historii na Uniwersytecie Yale. Trzeba przyznać, że jej próba dojścia do źródeł globalizacji jest całkiem atrakcyjna i warta uwagi.

Sam tytuł książki za dużo nam nie powie, ale już podtytuł – „Jak odkrywcy połączyli odległe zakątki świata i rozpoczęła się globalizacja” – podsunie wyraźny trop, który podjęła Hansen. Cofamy się zatem o dziesięć wieków do – jak twierdzi Autorka – początków globalizacji, czyli momentu, w którym szlaki komunikacyjne oplotły cały świat i „umożliwiły towarom, technologiom i religiom oraz podróżnikom i kupcom docieranie w nowe miejsca”. Datą graniczną jest dotarcie wikingów do Ameryki Północnej. I choć próba osadnictwa skandynawskich obieżyświatów nie była długotrwała ani specjalnie udana (chyba że kolejne lata przyniosą zaskakujące odkrycia archeologiczne, które każą zrewidować te sądy), dopłynięcie do obecnej Nowej Fundlandii połączyło istniejące drogi handlowe w obu Amerykach z europejskimi, afrykańskimi i azjatyckimi szlakami komunikacyjnymi. Wiemy doskonale przecież, że wikingowie byli równie biegłymi wojownikami co kupcami. Zdaniem Autorki około 1000 roku doszło zatem do pierwszego w dziejach momentu, w którym przedmiot lub wiadomość mogły przemierzyć cały świat dookoła.

Oczywiście jest to pewien skrót myślowy, choć niekoniecznie prowokacja naukowa, bo mimo iż nie mamy dowodów archeologicznych czy źródłowych na takie osiągnięcie, na upartego, jeśli spojrzeć na sieć ówczesnych połączeń handlowych, taka sytuacja byłaby możliwa. Wikingowie z Europy Północnej handlowali z kupcami arabskimi, ci z kolei z Afryką, a przez obecną Azję Środkową – z prężnie rozwijającymi się Chinami. Skandynawowie, docierając do Ameryki Północnej, oczywiście nie zdawali sobie sprawy, że wschód kontynentu ma kontakty z jego zachodem, a tutejsza ludność z Ameryką Środkową, skąd już niedaleko do Ameryki Południowej (Co więcej, według Hansen, istnieją dowody, które mogą świadczyć o kontaktach wikingów z Majami: malowidła ścienne w świątyni Majów w Chichén Itzá w Meksyku, na których widnieją tajemniczy blondyni w roli jeńców). Wymiana towarów między kontynentami oraz przecieranie nowych szlaków lądowych i morskich wyznaczyły według historyczki prawdziwy początek globalizacji. Oczywiście nie była to globalizacja w takim rozumieniu, w jakim tego terminu używamy obecnie. W końcu zwykli ludzie nie mieli możliwości wyjeżdżania, dokądkolwiek zechcą, i kupowania towarów w sklepach dosłownie na całym świecie.

Dla Hansen rok 1000 był przełomowy, podobnie jak rok 1492 i początek wielkich odkryć geograficznych. Oczywiście oba przełomy różnią się na wiele sposobów, chociażby tym, że podróżnicy z różnych kontynentów żyjący na początku XI wieku znajdowali się na podobnym poziomie rozwoju technicznego. Pięćset lat później Europejczycy mieli już zdecydowaną przewagę, zwłaszcza pod kątem militarnym. Początek globalizacji nie tylko sprzyjał rozwojowi handlu, wymiany myśli i rozpowszechnianiu zdobyczy techniki, ale też prowadził nieuchronnie do konfliktów, niszczenia tradycyjnego rzemiosła i rozprzestrzeniania się chorób.

Dzisiaj zmagamy się z bardzo podobnymi wyzwaniami, zadając sobie pytania: „Czy powinniśmy współpracować z sąsiadami, handlować z nimi, pozwalać im osiedlać się w naszych krajach i gwarantować im wolność wyznania, jeśli zdecydują się żyć w naszym społeczeństwie? Czy powinniśmy występować przeciwko tym, którzy wzbogacili się na handlu? Czy powinniśmy podejmować produkcję, kopiując technologie, których jeszcze nie opanowaliśmy? Wreszcie, czy globalizacja lepiej uświadomi nam, kim jesteśmy, czy też zniszczy naszą tożsamość?” W końcu historia jest nauczycielką życia…

Nie jest to bynajmniej synteza gospodarczych i społecznych dziejów świata sprzed dziesięciu wieków, bo trudno za taki uznać wywód zamknięty na niespełna 300 stronach. Ale nie taki też, zdaje się, był cel Autorki. To próba zgrabnego podsumowania zbieranej przez lata wiedzy z różnych gałęzi historii, popartej najnowszymi odkryciami archeologicznymi i źródłowymi, nie po to, aby za wszelką cenę udowodnić postawioną tezę. To w pewnym sensie refleksja historyczna, wykład, ale pozbawiony sztywnych akademickich ram, skrzący się od anegdot, ciekawych porównań i ciekawostek, co dodatkowo pozytywnie wpływa na jego atrakcyjność. Nielicznymi momentami mogą irytować skróty myślowe. Rozumiem, że książka powstawała głównie z myślą o amerykańskich Czytelnikach, którzy nie muszą się dobrze orientować, dajmy na to, w niuansach mapy religijnej wschodniej Europy. Na plus warto odnotować wkładkę z kolorowymi ilustracjami, choć wydawca (Rebis) powinien był bardziej przyłożyć się do map, które przez dobór wyłącznie barw w szarych odcieniach są mało czytelne. Ciekawym rozwiązaniem, zamiast typowej bibliografii, jest poradnik zatytułowany „Chcesz dowiedzieć się więcej”, w którym Autorka, w odniesieniu do każdego rozdziału, podaje nazwy publikacji rozszerzających dane zagadnienie.