Dziecięciem będąc, marzyłem o służbie w Polskiej Marynarce Wojennej, a najlepiej na okrętach podwodnych, oczywiście ze szczególnym wskazaniem na „Orła”. Czynniki obiektywne uniemożliwiły realizację tego marzenia, lecz pozostało mi zainteresowanie podwodniakami, zwłaszcza zaś drugowojennymi. A jeśli było cokolwiek, co na moich marzeniach o podwodnej służbie kładło się cieniem, to był to strach przed utkwieniem na zatopionym, unieruchomionym, ale zasadniczo względnie całym okręcie – strach przed losem, który stał się udziałem nieszczęsnych marynarzy z „Kurska”. Gdy snułem sobie owe marzenia, a nawet gdy już dawno je porzuciwszy, śledziłem doniesienia o dramacie załogi „Kurska”, nie miałem jeszcze pojęcia o wcześniejszych o ponad pół wieku losach USS „Tang”.
W momencie, gdy trafiła do mnie książka Aleksa Kershawa, nie byłem już takim absolutnym laikiem, jednakże – co tu dużo mówić – moja wiedza nijak się miała do tego, czego dowiedziałem się z „Ucieczki z głębin”. Kershaw, znany nam już ze świetnej pozycji „Tak niewielu”, rezygnuje z tematyki lotniczej na rzecz morskiej, czy wręcz głębinowej. Na 230 stronach wydanej przez Znak książki Amerykanin opowiada o jednostce, która dla miłośników podwodnego oręża Stanów Zjednoczonych jest tym, czym dla ich polskich kolegów ORP „Orzeł”. W ciągu zaledwie dwunastu miesięcy – tyle bowiem minęło od wejścia „Tanga” do służby do jego zatopienia – wspiął się na pierwsze miejsce w klasyfikacji najskuteczniejszych okrętów podwodnych US Navy.
Kershaw skupia się na ostatnim patrolu „Tanga” i późniejszych losach jego załogi. W czasie owego – nader udanego – patrolu okręt dowodzony przez wytrawnego łowcę Richarda O’Kane’a odpalił 24 torpedy. Pierwsze 23 zadziałało bez zarzutu i posłało na dno kilka jednostek pod cesarską banderą, ale ostatnia z jakiegoś powodu wykręciła kółko i trafiła w okręt, który ją wystrzelił. W tym momencie ci, którzy nie zginęli wskutek eksplozji, rozpoczęli walkę o przetrwanie. Niektórzy, zrzuceni z kiosku, musieli przez wiele godzin utrzymywać się na wodzie i czekać, aż ktoś (czytaj: Japończycy) ich zabierze, albo też próbować dopłynąć do stałego lądu. Prawdziwy dramat rozgrywał się jednak kilkadziesiąt metrów niżej, na zatopionym „Tangu”. Na pokładzie wciąż pozostała liczna grupa żywych członków załogi, którzy gorączkowo szukali drogi ucieczki. Czasu było zaś coraz mniej, a kradł im go nie tylko własny oddech, ale i ogień, który sami rozpalili, by zniszczyć tajne dokumenty. Ostatecznie dziewięciu rozbitków wydostało się na powierzchnię, nie utonęło i dostało się do japońskiej niewoli – a tam koszmar zaczął się od nowa, gdyż cesarskie obozy jenieckie pod względem standardów przypominały raczej niemieckie obozy koncentracyjne.
„Ucieczka z głębin” oparta jest w głównej mierze na wspomnieniach uczestników wydarzeń, uzupełnionych gdzie potrzeba innymi opracowaniami i publikacjami. Od strony warsztatowej jest to cenna, ze wszech miar poprawna praca, do której mogą sięgać bez obaw profesjonalni badacze. Ale przede wszystkim jest to wspaniała, wciągająca lektura kontynuująca najlepsze tradycje autorów takich jak Cornelius Ryan, piszących na pograniczu historii i dziennikarstwa. Jest to jedna z tych książek, które „czyta się jak dobrą powieść, choć z góry wiadomo, jakie będzie zakończenie”; chociaż akurat historia „Tanga” to dla większości Polaków, nawet zainteresowanych II wojną światową, terra incognita, więc może wcale niekoniecznie „z góry wiadomo”.
„Ucieczka z głębin” odziedziczyła więc wszystkie wady poprzedniej książki Kershawa, ale niestety także wszystkie wady. Jakie były wady „Tak niewielu”? Mówiąc krótko: niezadowalający poziom tłumaczenia. Pani Anna Sak, której zlecono przełożenie na nasz język pozycji o amerykańskich lotnikach broniących Wielkiej Brytanii, dobitnie udowodniła, że nie zna się na lotnictwie i zaliczyła kilka bolesnych potknięć. Mimo to dostała do tłumaczenia także „Ucieczkę z głębin”. Czyżby ktoś w krakowskim wydawnictwie uznał, że pani tłumaczka lepiej się zna na tematyce wojennomorskiej? Czy też może, iż wystarczy zmiana konsultanta merytorycznego? Tego drugiego zmieniono i można przyznać, że była to zmiana na plus, ale bądźmy szczerzy: taka zmiana nie powinna się sprowadzać do tego, że zamiast stada poważnych błędów mamy kilka poważnych błędów.
Z zakresu słownikowej terminologii warto wyróżnić lotniskowiec eskortowy, który stał się lotniskowcem konwojującym. Ciekawszym kwiatkiem jest „z wysokości peryskopu” – tu chodzi oczywiście o głębokość peryskopową. A do tego wszystkiego o USS „Mayrant” – pełnokrwisty okręt, jak wskazuje akronim USS (niszczyciel, nawiasem pisząc) – napisano „statek”. Tu zaś dotykamy osobnego problemu: niesławnych łodzi podwodnych.
Na szczęście tłumaczka zna termin „okręt podwodny” i korzysta zeń – tu duży plus. Z drugiej jednak strony często pojawia się też „łódź podwodna” czy też po prostu „łódź”. Myślę, że wiem, skąd się to wzięło. Otóż amerykańscy podwodniacy lubią określać swoje jednostki mianem boat, czyli właśnie łodzi, i tak zapewne było w tekście oryginalnym. Niby więc wszystko gra, przynajmniej gdy tłumaczy się to jako łódź. Ale… sama łódź łodzią, natomiast wśród miłośników tematyki wojennomorskiej termin „łódź podwodna” to już nie błąd, ale wielbłąd, jak powiedziałby klasyk. Sprawa jest interesująca z punktu widzenia traduktologa (czyli przekładoznawcy) i kiedyś szerzej zajmę się tym problemem na moim blogu, teraz zaś ograniczę się do krótkiego stwierdzenia: nie przeszkadza mi nazywanie okrętu podwodnego łodzią (przynajmniej nie we względnie familiarnym kontekście), natomiast nie mogę się zgodzić na łódź podwodną.
Okej, ponarzekałem, czas podsumować. Błędów, jak już powiedziałem, jest mniej i choć wciąż irytują (a może to ja jestem taki wrażliwy?), to zdecydowanie mniej. Pod względem ogólnojęzykowym przekład jest zaś co najmniej poprawny, a co najważniejsze: sama książka jest naprawdę kapitalna. O tym, że należy do obowiązkowych lektur dla każdego miłośnika morskiej części II wojny światowej czy też dla każdego zainteresowanego okrętami podwodnymi, nie warto nawet wspominać; to jest oczywiste. Należy jednak podkreślić, że mamy tu do czynienia z książką, która może wciągnąć każdego, przekazując jednocześnie Czytelnikowi informacje nie do zdobycia nigdzie indziej.