W najnowszej historii Polski tematyka „ziem odzyskanych” – lub „pozyskanych”, jak wolą niektórzy – nadal przypomina otwartą ranę. Już teraz wiadomo, że dyskusja o wydarzeniach 1944/45 roku nie wygaśnie wraz ze śmiercią naocznych świadków, a starzy adwersarze zyskali już następców w postaci licznych historyków i entuzjastów badania przeszłości. Co w tej sytuacji może zmienić jedna, nawet najlepsza książka? To już zależy od tego, czego w niej szukamy.
Ktoś bliżej nieobeznany z dyskusjami wśród pasjonatów mógłby sądzić, że w A.D. 2010, roku powstania pierwszego tomu, sprawa wyjaśniania kwestii tożsamości ludzi mieszkających na terenach włączonych w skład RP w 1945 roku jest już zakończona. Nic bardziej mylnego. Choć trudno w to uwierzyć, spory wybuchają nawet wokół tak drobnych spraw jak wpisanie nazwy miasta, w którym dany internauta zamieszkuje, po polsku czy po niemiecku. Opublikowanie w takiej sytuacji książki o losach niemieckich mieszkańców tych ziem wydaje się dość ryzykownym przedsięwzięciem.
Z czysto technicznego punktu widzenia: omawiane tomy liczą sobie łącznie 840 stron, z czego tekst właściwy zajmuje 772. Oba zawierają bardzo nieliczne czarno-białe ilustracje i załączniki z krótkimi biogramami najważniejszych postaci1. W pierwszym zamieszczono także tabele z polskimi i niemieckimi nazwami najważniejszych miejscowości w rejonie Elbląga i nazwy ulic w samym mieście. Oba tomy wydano w dość poręcznym formacie.
„Elbing 1945” to wielowątkowa powieść historyczna. Autor skupił się przede wszystkim na opisie 32 dni (od 10 stycznia do 11 lutego 1945 roku), w których ważyły się losy miasta, poprzedzając go wprowadzeniem obejmującym wydarzenia z 1943 i 1944 roku. Czytelnik może w danym momencie spojrzeć na bitwę z kilku, a czasem kilkunastu punktów widzenia. Mamy tu do czynienia z postaciami walczącymi w armiach obydwu stron, zajmującymi różne stanowiska, od zwykłego artylerzysty po generała. Po ulicach poruszają się cywile różnych narodowości, będący świadkami lub współtwórcami przygotowań do obrony miasta, a następnie znoszący męczarnie w piwnicach, lub w składzie jednostek grenadierów ludowych czy Volksturmu, uczestniczący w bitwie.
Trudno nadążyć za biegiem akcji czy odnaleźć jeden przewodni wątek. Autor raz po raz buduje przed Czytelnikiem złożony obraz, zmuszając go do przypomnienia sobie detali otoczenia czy funkcji osób poznanych wiele stron wcześniej tylko po to, by za 2–3 strony wyrwać go z dopiero co poznanej sytuacji i przerzucić na drugą stronę frontu albo i nad nią. Ani I ani II tomu nie da się przekartkować czy pobieżnie przejrzeć. Jeśli Czytelnik nie jest skłonny poświęcić tych kilku-kilkunastu godzin na solidne przeczytanie jednego i drugiego, nie wyniesie zbyt wiele z lektury. Ale jak mówi stare powiedzenie, „w tym szaleństwie jest metoda”. Gdyby Autor postawił sobie za cel zadowolenie leniwego Czytelnika i przedstawił mu łatwą do strawienia papkę, całość jego pracy straciłaby autentyczność. Człowiek jako jednostka jest przecież istotą bardzo skomplikowaną i utrzymującą liczne, nieraz bardzo skomplikowane, stosunki towarzyskie. Uproszczenie postaci odebrałoby jej część „człowieczeństwa”, a przecież głównym przesłaniem Autora jest ukazanie zdobycia/upadku Elbląga przez pryzmat wspomnień jego mieszkańców ukazanych w literackiej formie. W swych staraniach dokonał jednak pewnego aktu autocenzury, o którym poinformował czytelnika we wstępie do tomu I: „…czasami musiałem przemilczeć pewne fakty, lub znacznie złagodzić opis, ponieważ nawet po tylu latach od zakończenia wojny wieczorna lektura wspomnień wywołuje nocne koszmary”. Moim zdaniem taki zabieg jest zbędny, żeby nie powiedzieć szkodliwy. Skoro książka ma na celu przypomnienie o pewnych wydarzeniach za pomocą „odnalezionych wspomnień”, to ingerencja w ich treść jest zasłanianiem części prawdy przed Czytelnikiem. Autor, deklarując chęć przywracania szerokiej rzeszy Czytelników i pasjonatów historii pewnych faktów i opowiadań, sam mimowolnie staje w szeregu tych, którzy ukrywali – w całości lub częściowo – prawdę przed opinią publiczną. Rozumiem powody takiego działania, niemniej jednak ono w pewien sposób zubaża oba tomy2.
Całość, jeśli pamięta się o powyższych zastrzeżeniach, czyta się jednak bardzo dobrze. Postacie są świetnie osadzone w otaczającym je (a dzisiaj nieistniejącym) świecie, a same opisy starć są bardzo plastyczne i pobudzające wyobraźnię. Co ważne, wśród polskich autorów nie ma moim zdaniem wielu ludzi chętnych do tworzenia tego typu literatury, i każda pozycja tego typu powinna zasługiwać na wyjątkową uwagę. Siłą rzeczy nasuwają się pewne porównania z twórczością pana Ciszewskiego. Jego książki są osadzone jednak w świecie dalekim od historycznego i służą wyłącznie rozrywce. Tomasz Stężała poszedł krok dalej, podejmując wyzwanie stworzenia dobrej książki, poruszającej ważny i bolesny temat historyczny bez wywoływania zbytecznych kontrowersji, jak to się dzieje w wypadku książek pana Grossa, a jednocześnie zachęcającej Czytelnika do lektury. Autor omawianej pozycji nie chce szokować czy potępiać kogokolwiek. Pragnie, niczym niezależny obserwator, pokazać wydarzenia takimi, jakimi były. To ważny krok na drodze do zrozumienia historii Elbląga, jak i całości ziem przyłączonych do Polski w 1945 roku. Wynik jego starań nie przypadnie wszystkim do gustu, niemniej chciałbym zachęcić wszystkich miłośników tego okresu do zmierzenia się z książką „Elbing 1945”.
Przypisy
1. Uzupełnieniem książki jest strona http://www.tomaszstezala.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=125&Itemid=95.
2. Nie jestem miłośnikiem szczegółowych krwawych opisów, jednak tego typu wydarzenia także są częścią historii. Moim zdaniem, jeśli już podejmuje się trud przywracania pewnych wydarzeń do zbiorowej świadomości, powinno się nie pomijać żadnych, nawet najdrastyczniejszych wydarzeń. Tomasz Stężała postąpił inaczej, lecz szanuję jego decyzję.