Otwarcie przyznaję, że długo zastanawiałem się, jak powinienem zacząć tę recenzję. Jak usprawiedliwić przed Czytelnikami fakt, że na naszych elektronicznych łamach pojawia się science fiction – powieść, której fabułę osadzono w dalekiej przyszłości na odległej planecie, gdzie ludzkość zmaga się z najazdem tajemniczych, dysponujących niezwykle zaawansowaną i niszczycielską technologią obcych.
Okej, zgoda, jest to bardzo dobra powieść. Świetnie się ją czyta, główny bohater jest postacią ciekawą i przekonywającą. Technologie, które zrodziły się w głowie autora, robią wrażenie sensownych i możliwych do stworzenia za jakiś (dłuższy, powiedzmy sobie szczerze) czas. Fabuła jest spójna i łatwa do ogarnięcia. Całość pod względem ogólnoczytelniczym prezentuje się absolutnie poprawnie. Ale to wciąż jest science fiction. Skąd więc u nas taka powieść?
Otóż stąd, drodzy Czytelnicy, że jest to science fiction mocno polityczne, a w treści – mocno współczesne. Porusza bowiem problem dominacji politycznej silniejszego nad słabszym, beznadziejnej walki zbrojnej z przeważającym nieprzyjacielem, odwiecznego rozdźwięku pomiędzy wolnością (jednostki, lecz nie tylko jednostki) a bezpieczeństwem czy klasycznego już wyboru między dobrem jednostki a dobrem ogółu. Oprócz tego przedstawia ciekawą – chociaż, podkreślmy to wyraźnie, niezbyt oryginalną – wizję kierunku, w jakim może się kiedyś rozwinąć technologia wojskowa. Na szczególną uwagę zasługuje system polityczny planety Gladius – ojczyzny głównego bohatera, Daniela Bondaree (skądinąd, jak już wspominałem, świetnie rozwiniętego jako postać literacka). Jest to swoista demokracja wartościująca, w której różni ludzie dysponują głosem o różnej wartości, zależnie od własnych zasług; Gladius wobec tego raz na zawsze rozprawił się z problemem „dwóch pijaczków i profesora”.
Oczywiście, jeśli ktoś chce z takimi zagadnieniami w science fiction zapoznać się na poważnie, powinien sięgnąć raczej po Stanisława Lema, jednakże dzięki ich obecności powieść Kołodziejczaka nie jest tylko prostą łupaniną tajemniczych kosmitów i wielkich facetów w dziwnych zbrojach. Sceny akcji są jednak świetne. Opisy walki pędzą na łeb, na szyję, są jednak dość czytelne, by umieć sobie przynajmniej z grubsza wyobrazić, co autor miał na myśli.
Opisując „Kolory sztandarów”, wspomnieć należy, że nie jest to powieść pierwszej młodości. Pierwszy raz ukazała się czternaście lat temu (dała wówczas autorowi zasłużonego „Zajdla”), nakładem wydawnictwa Supernova, ale przez ten czas nie zestarzała się ani trochę. Zresztą kto wie, może nawet pod niektórymi względami stała się bardziej aktualna niż w połowie lat dziewięćdziesiątych. W ostatecznym rozrachunku jest to powieść smutna i gorzka, chwytająca wrażliwszych Czytelników za gardło, zwłaszcza w finale, gdy główny bohater… No ale tego przecież nie zdradzę. W każdym razie książka jest niedługa, ale bardzo intensywna. I bardzo dobra.