Jeszcze kilka lat temu postać nieżyjącego już Tiziana Terzaniego ocierała się nad Wisłą o anonimowość. Choć zwano go „włoskim Kapuścińskim” (a w Italii to Kapuściński był „polskim Terzanim”), dopiero niedawno zaczął zdobywać u nas jakąś konkretną popularność. Do tej pory znaliśmy go głównie jako bystrego obserwatora Azji i Dalekiego Wschodu, zwłaszcza zaś Chin. „Listy przeciwko wojnie”, będące w istocie jego wypowiedziami w prasowej dyskusji stoczonej z nie mniej odeń sławną Orianą Fallaci, ukazują go jako komentatora politycznego.
Ale Terzani to wciąż reportażysta i srodze pomyli się ten, kto sądzi, że „Listy…” to tylko rozkoszne gadanie, jaka to wojna jest zła, jak cierpią niewinni ludzie, jak ci, którzy wojny wywołują (lub przez których są wywoływane) z reguły trzymają się na bezpieczny dystans od działań zbrojnych. Autorzy, którzy serwują nam takie moralitety, mało się różnią od polityków – siedzą w ciepłych mieszkaniach, przy komputerach, i stukają w klawiaturę, udając, że wiedzą o świecie więcej niż ich Czytelnicy. Można się z Terzanim zgadzać lub nie, ale trzeba mu przyznać chociaż jedno: ten człowiek tam był i widział to, przeciwko czemu teraz protestuje.
„Listy przeciwko wojnie” to osiem niezbyt długich tekstów. Choć z pozoru mogą się wydawać kanapowymi felietonami, wiele z nich to w istocie małe reportaże z różnych zakątków świata. A to Afganistan, a to Pakistan, a to Indie. Każdy jest zarazem apelem o pokój. A co ważne: motywacją apelu nie jest tak naprawdę cierpienie niewinnych ludzi. Ono stanowi jedynie, dajmy na to, argument wspomagający. Myślą przewodnią listów jest: agresja rodzi agresję, wojna rodzi wojnę. Jeśli będziemy rozwiązywać problemy międzynarodowe tylko karabinami, bombami i rakietami, to marny nasz los.
Nie brak mu też, jak na wybitnego dziennikarza przystało, spostrzegawczości. „Wyrazem determinacji, z jaką Stany Zjednoczone chciały uciszyć wszystkie wyłamujące się głosy” – pisze Terzani – „i pozbyć się wszelkich źródeł odmiennej informacji, był pocisk, który «przypadkowo» trafił w siedzibę telewizji arabskiej Al-Dżazira w Kabulu. Poszedłem to zobaczyć. Nie było w tym żadnego przypadku. Willa, w której mieściła się redakcja, stała w samym środku szeregu identycznych jednopiętrowych, betonowych budynków z ogródkiem, na ulicy podobnej do wielu innych w dzielnicy Wazir Akbar Khan” (s. 112). Łatwo więc zrozumieć, dlaczego „Listy przeciwko wojnie” zaliczają się do najchętniej tłumaczonych książek Włocha.
Terzani pokazuje się w tym zbiorze jako człowiek, którego nie chciałbym za przywódcę mojego państwa. Brakuje mu pragmatyzmu niezbędnego mężom stanu, tym bardziej brakuje mu więc cynizmu, który często też niestety jest przydatny. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: Autor nie jest naiwniakiem, rozumie, na czym polega realpolitik, tyle że nie chce się poddać jej dyktatowi. Ale każdemu państwu życzę jak najwięcej takich Terzanich w dyskursie publicznym, bo to właśnie Terzaniowie tego świata są sumieniem władzy, a w razie potrzeby – jej kagańcem.