Autor głośnych „Polaków w Wehrmachcie zabiera nas w podróż w jeszcze odleglejsze i nieporównanie bardziej zapomniane czasy. Przywraca pamięć o pokoleniu kilkuset tysięcy Górnoślązaków, Wielkopolan, Pomorzan i Mazurów, którzy na fronty pierwszej wojny światowej wyruszyli w mundurach armii cesarza Wilhelma II.
Publikacja ma charakter popularnonaukowy, poprzedzona jest dość swobodnym i osobistym wstępem, niezwykłym nawet dla tego typu wydawnictw. Zasadniczą część pracy tworzy siedem rozdziałów (I – Polacy w pułkach pruskich przed pierwszą wojną światową; II – Pierwsze walki jesienią 1914 roku; III – W okopach na zachodzie; IV Wielkie bitwy na zachodzie; V – Na froncie wschodnim; VI – Na froncie włoskim; VII – rok 1918 – nieudana ofensywa wiosenna i odwrót). Po „Powojennym epilogu” znajdziemy jeszcze przypisy, sześć tabel, wykorzystaną bibliografię i indeks.
Już powyższy akapit recenzji ujawnił cechę dzieła, którą – podobnie jak szerokie grono Czytelników – uważam za wadę. Chodzi o przypisy znajdujące się na końcu. Bardzo utrudnia to zorientowanie się podczas lektury w pochodzeniu różnego rodzaju informacji a nawet – niestety – niektórych cytatów.
Choć trudno w omawianej książce szukać stylistycznych fajerwerków, jest bardzo dobrze – jak przystało na Wydawnictwo Literackie – opracowana pod względem językowym. Narracja prowadzona jest bardzo płynnie i wielu historyków mogłoby się uczyć od profesora Kaczmarka, jak zajmująco konstruować wywód, jak unikać przeskoków tematycznych i jak rozróżniać informacje ważne od tych mniej istotnych. Cieniem na pracy rzuca się duża liczba błędów faktograficznych. Jak to zwykle bywa – diabeł tkwi w szczegółach. Przeciętny czytelnik, do którego Autor kieruje swoje dzieło, usterek tych pewnie nie zauważy. Decyduję się wymienić je dla tych, którzy lubią nanosić uwagi recenzentów na swoje egzemplarze, a dobrze by się stało, gdyby zostały także uwzględnione w przyszłości przez wydawnictwo.
Autorowi zdarzyło się nazwać VI Korpus rezerwowym (s. 143), choć w ten sposób wskazał na zupełnie inny związek niż VI Korpus Armijny z Wrocławia. W innych miejscu pozostawił bez żadnego komentarza nazwę „25. Dowództwo w Klagenfurcie” (s. 139), zdając Czytelnika na jego własne domysły. W innym jeszcze miejscu pisze o 200. Austriackiej Dywizji Piechoty (s. 401), choć Austro-Węgry nie miały dywizji o tak wysokich numerach – nie może tu chodzić o „rozmnożenie” cyfry zero, bo 20. DP była wówczas we Włoszech, a nie na froncie wschodnim, o którym akurat pisał Autor. Ale skoro już mowa o austriackim sojuszniku, to w 1914 roku austro-węgierski szef Sztabu Generalnego F. Conrad von Hötzendorf nie był „feldmarszałkiem” (s. 112), ale generałem piechoty (General der Infanterie), a wojska austriackie nie zostały nad Sanem żadną miarą rozbite (s. 112), choć faktycznie nie odniosły tam zwycięstwa.
W „Polakach w armii kajzera” pojawił się też szereg błędnych tłumaczeń niemieckich terminów. Pisząc o jednostkach artylerii, Autor wielokrotnie użył słownikowego ekwiwalentu nazwy Abteilung – oddział – podczas gdy chodzi o dywizjon (np. s. 212). Na s. 215 ujął nazwę „pionierzy” w cudzysłów, podczas gdy nie jest to figuratywne, lecz fachowe określenie żołnierzy jednostek pionierów właśnie. „Pionier Oberlejtnant” – stopień padający w cytowanym fragmencie dziennika – powinien raczej być przetłumaczony nie jako „saper, porucznik” (s. 222), ale porucznik [w korpusie] pionierów. Stützpunkt to nie „punkt oparcia; baza”, lecz punkt oporu (s. 397). Kochgeschirr to nie „naczynie kuchenne” (jak podpowiadają części tego wyrazu), lecz menażka. Komenda hinlegen to nie „położyć się” (s. 79), lecz „padnij!”.
Niejeden miłośnik militariów będzie także miał wrażenie, że profesor Kaczmarek, chcąc przybliżyć Czytelnikowi materialne warunki służby i opisać używane wtedy uzbrojenie (co samo w sobie jest chwalebne), poprzestał na sięgnięciu do łatwo dostępnych opracowań. Doskonale zorientowani znawcy umundurowania i wyposażenia zapewne podpowiedzieliby mu na przykład, że standardowe żołnierskie płaszcze wcale nie były przeciwdeszczowe (s. 98), że pokrowce na pikielhauby miały raczej kolor brązowy niż ciemnozielony (s. 225), że „płótno namiotowe” (s. 470) to określenie rodzaju materiału, a nie konkretny przedmiot (Zeltbahn), czyli sekcja namiotowa, pałatka. Zapewne zauważyliby też, że znaczek identyfikacyjny noszono na rzemieniu lub sznurku, a nie „specjalnej smyczy” (s. 101), a o działach mówi się raczej, że są sprzężone, a nie zintegrowane (s. 233). Dodam jeszcze, że sprzeciwiam się nazywaniu austro-węgierskiej czapki „kepi” (s. 439), tym bardziej, że chodzi tu o żołnierzy i ich zwykłe Feldmütze. Koronnym błędem, który zostawiłem na koniec, jest nazwanie łódki amunicyjnej „pięcionabojowym magazynkiem pudełkowym” (s. 100).
Wszystkie tego rodzaju niedoskonałości nie wpływają jednak na ocenę całości, która jest pozytywna. Jak sam Autor zauważa we wstępie, tematyka służby Polaków w niemieckim mundurze podczas pierwszej wojny światowej była nieznana – luki nie wypełniały wspomnienia pojedynczych żołnierzy wydawane (co znamienne) głównie w latach siedemdziesiątych. Teraz bogatsi jesteśmy o pracę ujmującą problem syntetycznie i – wypada się cieszyć – przyjazną szerokim kręgom odbiorców. Mam nadzieję, że teraz do szerszej świadomości przebiją się nowe wątki i że nasza zbiorowa refleksja będzie głębsza niż ta, którą reprezentuje wykuta w szkole i wyświechtana wielokrotnym przywoływaniem formułka o Polakach bratobójczo walczących w mundurach trzech zaborców.