O tym, że Polacy mają talent do satyry politycznej, wiadomo od dawna. Od dużo dawniej niż mogłoby się z pozoru wydawać. Krąży anegdota o trefnisiu króla Sobieskiego, imć Wesołowskim, który nad tronem monarszym wywiesił napis „KJEP” – a „kiep” był w tamtych czasach niebagatelną zniewagą. Od kary, być może bardzo surowej, uratował się, tłumacząc królowi, iż nie jest to żadna obraza, lecz skrót: „Król Jan, Europy Pan”. Czy anegdota jest prawdziwa, trudno stwierdzić, ale dobrze obrazuje polski talent do tego typu zabaw językowych, nie tylko polszczyzną, ale i łaciną. Oto bowiem z króla Jana Kazimierza – co na łacinę tłumaczy się Ioannes Casimirus rex – uczyniono, wykorzystując pierwsze litery tych trzech słów, Initium Calamitatis Regni, po naszemu: „Początek nieszczęść królestwa”.
Taki właśnie tytuł nosi powieść Roberta Forysia wydana przez Fabrykę Słów. Jest to wszakże tytuł cokolwiek zwodniczy, zdaje się bowiem wskazywać, że fabuła dużo szerzej traktować będzie o tak zwanej „wielkiej polityce”. Tej zaś mamy niewiele i tylko w bardzo dalekim tle, chociaż trzeba uczciwie przyznać, ze to właśnie ona – choć pośrednio – jest spiritusem movensem głównego bohatera.
Cóż zaś można powiedzieć o imć instygatorze, to jest rzeczonym głównym bohaterze? Przede wszystkim to, że bardziej w pamięć zapada nazwa pełnionej przezeń funkcji aniżeli jego imię i nazwisko. W ogóle Joachim Hirsz wydał się jakiś nieprzekonywający. Miał chyba przypominać trochę Jacka Dydyńskiego z powieści Komudy, trochę Janusza z powieści Przechrzty, a trochę Jackopiekarowego inkwizytora. Jeżeli taki był zamiar, to po części się udało, bo faktycznie przypomina, ale po części nie – bo jest od nich wszystkich skonstruowany (jako postać literacka czyli płód warsztatu pisarskiego) zwyczajnie gorzej. Przede wszystkim nie wzbudza mocniejszych uczuć: nie potrafiłem go polubić, nie życzyłem mu nagłej a niespodziewanej śmierci. Nic. Ot, po prostu śledziłem jego losy i tyle.
Główny bohater pozbawiony ikry to oczywiście ciężki grzech w literaturze popularnej. Na szczęście autor lepiej radzi sobie z opisami oraz z prowadzeniem akcji, a że pomysł na fabułę miał niezły, to i czyta się sprawnie. Na korzyść Forysia przemawia tu odmalowanie klimatu ówczesnej – to jest z połowy XVII wieku – Warszawy, podkolrowanego obecnością mrocznych sił. Tu odrobina wulgarności, tam szczypta zgryźliwości, ówdzie ziarnko brutalności… Wróć! Tej ostatniej mamy wcale nie ziarnko, ale całkiem sporo. Czy za dużo, to już każdy musi ocenić sam, bo różne są poziomy wrażliwości, ale na przykład w „Banicie” Komudy było – w przeliczeniu na stronę – i brutalniej, i wulgarniej, a nie wydaje mi się, by ów fakt szczególnie negatywnie wpłynął na lekturę.
Foryś nie prezentuje jeszcze poziomu imć Komudy, ale jest prawdopodobnie na dobrym tropie. Jeżeli ktoś jest fanem powieści tego drugiego, a zna już wszystkie jego dzieła i dziełka, powinien rozważyć sięgnięcie po „Początek nieszczęść królestwa”, jeżeli chce pozostać w tych klimatach. Niemniej jednak, różnicę klas między panem F. a panem K. odczułem dość wyraźnie. Być pisarzem drugoligowym w tym nurcie powieściopisarstwa to oczywiście żaden despekt – a czy jest to „aż”, czy „tylko” druga liga, to już pozostawiam ocenie Czytelników.