Rzadko zdarza się, zwłaszcza dzisiaj, kiedy polski rynek wydawniczy wręcz zalewa fala przeróżnych biografii i wspomnień, znaleźć książkę naprawdę wyjątkową. Taką, którą po przeczytaniu niechętnie odkłada się na półkę i do której często wraca się myślami. Książka „Rozdzielone. Dzień, w którym NRD zabrało mi matkę” jest właśnie taką publikacją. Nie boję się nawet stwierdzić, że jest to jedna z ciekawszych pozycji, które w ostatnim czasie ukazały się w polskich księgarniach.
Główna bohaterka książki, a jednocześnie jej współautorka, to Katrin. Poznajemy ją jako czterolatkę, mieszkającą z matką i starszym o dwa lata bratem Mirko w Gerze, w Turyngii. Lata 70. w NRD. Rodzinne, skromne szczęście (matka wychowuje dzieci sama) kończy się w zimowy poranek 7 lutego 1972 roku, kiedy do drzwi mieszkania puka kilkoro nieznajomych. Bez wyjaśnień pięciu mężczyzn i kobieta wyprowadza z domu rodzinę, która następnie zostaje rozdzielona; matka – aresztowana i wywieziona w nieznanym kierunku, dzieci zaś trafiają do swojej babki, która jednak nie może zaopiekować się wnukami. Wkrótce Katrin musi pożegnać się również z bratem i trafia do domu dziecka. Ona i Mirko stają się bezbronnymi i nieświadomymi ofiarami przymusowej adopcji, dość często praktykowanej w ówczesnym enerdowskim systemie socjalistycznym. Proceder okrutnego odbierania rodzicom ich dzieci, choć formalnie zgodny z obowiązującym prawem, miał być według ówczesnej władzy najlepszym sposobem na utrzymanie w ryzach wrogich, „aspołecznych” jednostek społeczeństwa, które nie chciały się podporządkować obowiązującemu systemowi. Najczęściej przymusowe adopcje dotykały opozycjonistów, których zamykano w więzieniach, ich dzieci zaś rozdzielano, by trafiały do nowych, zgodnie z założeniami „lepszych” domów, gdzie czekały rodziny wierne socjalizmowi lub czołowi działacze partyjni. Zdarzały się jednak przypadki, że odbierano dzieci nawet zwykłym ludziom, niezwiązanym w żaden sposób z wielką polityką. Tak było właśnie w przypadku Katrin. Jej matka nie była opozycjonistką. W jej wypadku powód był bardziej banalny, niż mogłoby się wydawać. W następstwie odgórnej decyzji władz matka Katrin, de facto za drobnostkę, trafiła na pięć lat do więzienia, a jej dzieciom na zawsze odebrano dzieciństwo.
Dziewczynka znalazła się najpierw w domu szkolnego dozorcy i jego żony, później zaś – młodej lekarki, ale za każdym razem wracała do domu dziecka. Dopiero w 1975 roku dziewczynkę adoptowało trzydziestokilkuletnie małżeństwo. On – murarz. Ona – nauczycielka i działaczka partyjna, która w jej strukturach znaczy wiele. Nadzieje pokładane przez Katrin w nowej rodzinie i nowym domu wkrótce okazują się płonne; przybrana matka nie potrafi okazać uczuć córce, zamiast obdarzać ją tak bardzo upragnioną miłością, obarcza mnóstwem domowych obowiązków. Katrin musi nie tylko stawić czoło niepewnej przyszłości, ale i rozliczyć się z bolesną przeszłością i piętnem córki „zdrajczyni”.
Zagłębiając się w treść, Czytelnik strona po stronie poznaje bolesne losy Autorki i jej najbliższych. Kobieta w szczery i otwarty, ale też pozbawiony zbędnego patosu sposób opowiada o dzieciństwie, dojrzewaniu, pierwszych miłościach, karierze zawodowej, małżeństwie i dzieciach. Przedstawia niezmiernie trudną drogę ku odnalezieniu przez lata ukrywanej prawdy i odpowiedzi na pytania, które nurtowały ją całe życie: dlaczego tak naprawdę matka zostawiła swoje dzieci? czy zrobiła to świadomie i z własnej woli? czy rzeczywiście była zdrajczynią, jak mówili o niej zastępczy rodzice? Prawda, którą poznała dopiero po upadku berlińskiego muru, pozwoliła choć w części odnaleźć utraconą tożsamość, tożsamość, zabraną bezpodstawnie i faktycznie bezprawnie przez ówczesne władze. Pokazała również, że tragedia rozdzielonych rodzin nie była tylko jej udziałem, że dzieci takich jak ona było dużo więcej…
Książka jest tak wciągająca, iż nie sposób się od niej oderwać. Autorka opowiada historię swojego życia w tak nieskomplikowany, ale jednocześnie bezpośredni i interesujący sposób, że nie jest problemem pochłonąć w jeden wieczór tę niemałą zresztą pozycję.
Publikacja ta, co niezmiernie ważne, porusza kolejny istotny aspekt historii XX stulecia, te ciemne strony dziejów, o której nawet dzisiaj mówi się niewiele i niechętnie. Co niezwykle istotne, sama Autorka jest dzisiaj niejako reprezentantem ogółu ludzi pokrzywdzonych w ten haniebny sposób przez ówczesne niemieckie władze. Behr jest założycielką stowarzyszenia pomagającego ludziom, którzy w dzieciństwie tak jak ona padli ofiarą przymusowych adopcji. Od 2011 roku Behr stoi na czele oddziału Związku Stowarzyszeń Ofiar Komunistycznej Przemocy. Od kilku lat walczy również, by rząd niemiecki przyznał im status pokrzywdzonych i prawo do odszkodowania. Na razie bezskutecznie.
Ale „Rozdzielone” to przede wszystkim niezwykle piękna, refleksyjna i – co najważniejsze – szczera do bólu opowieść o utraconym dzieciństwie, poszukiwaniu ciepła, miłości i akceptacji. Dzięki temu historia, która jest tu bohaterem równie istotnym, nie przeraża nadmiarem dat, wydarzeń i nazwisk. Dlatego śmiało stwierdzę, że jest to książka nie tylko warta przeczytania, ale nawet obowiązkowa. Dla każdego.