Książkę o historii miasta – obojętnie którego – można napisać sztampowo: multum dat, nazwisk i nazw, które powiedzą niewiele osobom z owym ośrodkiem nie związanym. Taką pozycję wykupią przede wszystkim lokalne biblioteki, urząd miejski, który dorzuci ją do upominków promocyjnych i nagród wręczanym zwycięzcom szkolnych konkursów, oraz lokalni pasjonaci muzy Klio. Ale już poza granicami miasta książką nie zainteresuje się praktycznie nikt, nie będą o niej trąbić w ogólnopolskich mediach, nie doczeka się kilku wznowień, nie stanie się klasyczną lekturą studentów historii. Wrocław miał szczęście, że jego ówczesnemu prezydentowi, pomysłodawcy przedsięwzięcia, przyszło do głowy, aby do tego – bądź co bądź – niewdzięcznego zadania zatrudnić historyka popularnego i świetnego zarazem. Norman Davies, bo o nim mowa, nie poszedł drogą przedstawioną w pierwszym zdaniu tego tekstu, bo i pójść nie mógł. Jego związki ze stolicą Dolnego Śląska były wówczas żadne, więc podczas pisania syntezy dziejów miasta nie towarzyszył mu krępujący bagaż wspomnień czy narzuconych schematów. Walijczyk do pracy dokooptował dawnego studenta, Rogera Moorhuose’a, który początkowo miał się zająć wyłącznie kwerendą w niemieckich źródłach, aż w końcu stał się pełnoprawnym współautorem i w taki też sposób powstał portret – jak głosi podtytuł „Mikrokosmosu” – środkowoeuropejskiego miasta. Obecnie w księgarniach znajdziemy jego drugie – po dziewięciu latach – wydanie, przygotowane ponownie przez krakowski Znak.
Dzieje Wrocławia Autorzy przedstawiają w szerokim kontekście politycznym i kulturowym, uwypuklając wielonarodowy charakter miasta i całego Śląska – rzecz typową dla Europy Środkowej przed 1945 rokiem. Ale czy taki region w ogóle istnieje? Czy może jest tylko wymysłem niemieckiej geopolityki sprzed stu lat? Nie jest to najlepsze miejsce na rozkładanie tego, skądinąd ciekawego, zagadnienia na czynniki pierwsze, dlatego odsyłam do wprowadzenia do „Mikrokosmosu”. W każdym razie Wrocław jest idealnym poletkiem doświadczalnym (podobnie jak Kraków, Lwów czy Wilno), na przykładzie którego można zaprezentować losy tej części kontynentu, miejsca, gdzie przez stulecia mieszał się żywioł polski z niemieckim, czeskim, austriackim i żydowskim, nie licząc przedstawicieli innych nacji odwiedzających, a także osiedlających się w mieście wraz z rozwojem kontaktów handlowych. Smak takiego – by posłużyć się terminologią kulinarną – eintopfu musiał być wyjątkowy i aż dziwne, że wystarczyło kilka lat wojennej zawieruchy, aby stracić go już chyba na zawsze. Davies nie ma wątpliwości, że Wrocław to „Kwiat Europy” (takiż też jest tytuł niemieckiego wydania książki) – zwrot zaczerpnięty od XVII-wiecznego wrocławskiego poety Nikolausa Henela von Hennenfelda.
Rozdziały książki ułożone są w sposób chronologiczny – tutaj żadnych niespodzianek nie ma – choć „Mikrokosmos” zaczyna się nie opisem najstarszych odkryć archeologicznych, ale „Zmierzchem bogów” – walkami o Festung Breslau z surrealistycznymi opisami niemieckich żołnierzy pijących piwo we wciąż czynnej knajpie, gdy kilka ulic dalej toczą się zacięte walki o każde piętro kamienic; w zoo rodzi się żyrafa; Rosjanie tłuką się wzajemnie o niemieckie magazyny z żywnością, a śmiertelni wrogowie znajdują czas, aby… rozegrać między sobą mecz piłkarski. Każdy z rozdziałów można podzielić na opis aktualnej sytuacji politycznej miasta i regionu, stosunków religijnych (na przykład podczas wojen husyckich Wrocław był ostoją katolików i rojalistów, z kolei po reformacji stał się twierdzą luteran), losów Żydów (którzy stanowili nieliczną, ale – gdy akurat mieli prawo do osiedlania się za miejskimi murami – prężną społeczność), zmian w gospodarce i kulturze. „Krótkotrwałość władzy politycznej była jedną z podstawowych cech wyróżniających dzieje miasta” – czytamy w książce. I coś w tym jest. Barwy wrocławskich władców zmieniały się z grubsza co dwieście lat. Polska racja stanu przestaje się interesować Wrocławiem w połowie XIV wieku, gdy przed władcami i możnymi otwierają się możliwości zdobyczy na Wschodzie. To zadziwiające, ale z wyjątkiem okresu powodzi, wojen i epidemii Wrocław, jako położona przy ważnych szlakach handlowych stolica najbogatszej prowincji Czech, Austrii, a potem Prus, ciągle rozwijał się gospodarczo. Dobra passa była kontynuowana od połowy XIX wieku, kiedy miasto stało się ważnym węzłem kolejowym. Zapaść, w wyniku wojennych zniszczeń, wywózek całych fabryk w głąb Związku Radzieckiego, wyludnienia i szabru nadeszła po 1945 roku. Ale przecież fortuna kołem się toczy i dzisiaj Wrocław ponownie jest jednym z największych w Polsce ośrodków gospodarczych.
Zmiany zachodzące w mieście w pierwszych kilkunastu miesiącach po zakończeniu wojny to moim zdaniem najciekawszy fragment książki. Repatrianci ze Wschodu, oswajający się z nowym miejscem zamieszkania, długo byli przekonani, że to tylko stan tymczasowy, a miasto może powrócić do Niemiec (pamiętajmy, że granicę z Polską władze w Bonn uznały dopiero w 1991 roku). Ale 1945 rok to także tragedia rodowitych breslauerów, którym nie udało się uciec z miasta przed zajęciem przez Armię Czerwoną – wyrzucanych z domów, okradanych, bitych, gwałconych kobiet i dziewcząt, więzionych w obozach o tragicznych warunkach bytowych. W ich wspomnieniach niejednokrotnie gorszą rolę grają nie Rosjanie, ale polscy milicjanci. Nie wszystkie postępki można wytłumaczyć chęcią odwetu za lata hitlerowskiej okupacji. Niestety czasy był takie, że zwykła ludzka przyzwoitość urastała do rangi bohaterstwa… Norman Davies chciał napisać książkę mającą – powtarzam za okładką – przezwyciężyć historiograficzną rywalizację, która doprowadziła do powstania dwóch konkurencyjnych wizji: „niemieckiego miasta Breslau” i „polskiego Wrocławia”. Myślę, że cel ten można uznać za zrealizowany ze względu na neutralność „narodową” historyka (choć z drugiej strony przecież wszyscy dobrze wiemy, że Davies darzy Polaków dużą sympatią).
Masa ciekawostek, ciekawych porównań i analogii (powiązania rodowitych wrocławian z wydarzeniami z historii powszechnej) to charakterystyczne cechy pióra Daviesa. Podobnie jak podawanie nazw miasta w danym okresie historycznych. „Polski” Wrocław pojawia się więc dopiero w 1945 roku; wcześniej czytamy o przedpiastowskim (hipotetycznym) Wyspowym Grodzie, książęcej Wrotizli, czeskim Wretslawiu, habsburskim Presslawiu, pruskim Bresslau i niemieckim Breslau. Taki zabieg można logicznie uzasadnić, natomiast podawanie tylko niemieckich nazw (bez polskich odpowiedników chociażby w nawiasie), w tym dwukrotnie po 1945 roku, już nie. Mając na uwadze fakt, że jest to wydanie tylko dla polskiego Czytelnika, traktuję to jako wpadkę edytorską.
Wśród dodatków do treści książki znajdziemy przede wszystkim liczne mapy i zdjęcia, indeks nazw geograficznych niemieckich i polskich, fragmenty dawnych przewodników, listę wrocławskich noblistów oraz drzewa genealogiczne królewskich rodów rządzących Wrocławiem. Norman Davies ma tendencję do pisania sążnistych tomów. Tak jest też i tym razem, więc cena „Mikrokosmosu” jest dość wysoka (80 złotych). To chyba najbardziej irytujący minus tej książki.