Pod koniec XIX wieku królowa Wiktoria była symbolem wszystkiego co najwspanialsze w ich niezniszczalnym, zdawałoby się, imperium. Do tego symbolem, który sam w sobie również wydawał się nieprzemijający. Gdy jej ziemska droga dobiegła końca w pierwszych tygodniach 1901 roku, miała za sobą ponad 63,5 roku w charakterze monarchini. Mało wszakże brakowało, a epoka wiktoriańska skończyłaby się, zanim jeszcze się rozpoczęła. Istniał bowiem niejaki Edward Oxford, który w 1840 roku – będąc jeszcze nastolatkiem – dokonał nieudanego zamachu na życie brzemiennej wówczas Jej Królewskiej Mości. A gdyby jednak mu się udało?

Alternatywna historia Zjednoczonego Królestwa przedstawiona w debiutanckiej powieści Marka Hoddera ma korzenie właśnie w tym zamachu – dla odmiany udanym. To zaś dlatego, że palce maczał w nim Skaczący Jack. W Polsce jest to postać niemal zupełnie anonimowa, jednak w oczach Anglików dorównuje sławą – czy raczej niesławą – swemu imiennikowi, Kubie Rozpruwaczowi, choć w przeciwieństwie do niego jest postacią jedynie z folkloru, mitem lub mistyfikacją. Przemieszczał się rzekomo kilkumetrowymi skokami, nosił przedziwny strój, a do tego ponoć umiał znikać i „strzelać” błękitnymi płomieniami. Pojawienie się tej groteskowej postaci na scenie zamachu sprawiło, że historia – zwłaszcza historia techniki – przybrała zupełnie inny obrót. Skonstruowano bicykle napędzane silnikiem parowym, jednoosobowe maszyny latające (również na węgiel) i inne tego typu sprzęty. Z drugiej zaś strony – eugenicy wyhodowali papugi zdolne zapamiętywać i wiernie (w pewnym sensie…) powtarzać wiadomości czy psy znające każdą ulicę w Londynie i przenoszące wiadomości pisemne. Nie wspominając już o łabędziach ciągnących latawce pasażerskie.

Tak, w „naszej” historii naprawdę istniały takie plany, jeszcze zanim Francis Galton na dobre rozpropagował pojęcie „eugenika”. A w tym świecie udało się je zrealizować, nieważne, że z pominięciem niektórych praw fizyki i genetyki. Zresztą samego Galtona spotkamy na kartach powieści. Pojawi się także jego kuzyn, Charles Darwin, wszechstronnie utalentowany Laurence Oliphant, matka pielęgniarstwa Florence Nightingale, oskarżany (w naszym świecie) o stworzenie legendy Skaczącego Jacka szlachcic Henry de La Poer Beresford, no i najwybitniejszy inżynier w historii Albionu, człowiek o absolutnie kosmicznym imieniu i nazwisku – Isambard Kingdom Brunel. I jeszcze kilku innych.

Przede wszystkim wspomnieć jednak należy głównych bohaterów. Człowiek, który powinien być idolem każdego współczesnego podróżnika i każdego współczesnego tłumacza. Dekadencki, masochistyczny poeta, który tylko dziwnym zrządzeniem losu nigdy nie dostał literackiej nagrody Nobla. Richard Francis Burton i Algernon Charles Swinburne. Trudno o bardziej niedobraną parę, a jednak w praktyce radzą sobie wyśmienicie. Brawurowy, zwinny, drobniutki Swinburne doskonale uzupełnia się z poliglotą, zabijaką, weteranem Burtonem, którym dopiero co wstrząsnęła samobójcza próba przyjaciela i rywala – Johna Hanninga Speke’a. To właśnie Burtonowi i Swinburne’owi przyjdzie zmierzyć się z niecodzienną zagadką człowieka (czy aby na pewno?) pojawiającego się ni stąd, ni zowąd w różnych częściach Londynu i… molestującego Bogu ducha winne nastolatki. Szaleniec? Być może.

A teraz: dlaczego „Burton i Swinburne w dziwnej sprawie Skaczącego Jacka” to kapitalna powieść warta zostawienia w księgarni aż 45 złotych? Bo przecież nie dla samej pięknej okładki.

Widzicie, drodzy Czytelnicy, wymyślić jakiś tam świat to nie jest problem. Właśnie dlatego, że wymyślić można cokolwiek, dopóki wszystko razem będzie wewnętrznie spójne. Jeśli jeden element nie pasuje, wyrzucamy go i na jego miejsce wymyślamy inny. Albo dwa inne, jeśli jeden nie zapełni luki. To trochę jak z klockami lego – zbudować można zgoła dowolną konstrukcję, nie każda będzie ładna i zgrabna, ale można próbować do skutku. A teraz wyobraźcie sobie, że dają wam do ułożenia trzystuelementowe puzzle z widokiem na jakiś średniowieczny zamek. I każą ułożyć z tych puzzli panoramę, dajmy na to, Nowego Jorku. Z widoku na średniowieczny zamek. Powiedzmy, że dla ułatwienia możecie sobie dobrać nie więcej niż trzydzieści elementów z dowolnych innych zestawów puzzli. Ale ma z tego wyjść panorama Nowego Jorku. Powodzenia.

A Mark Hodder zrobił właśnie coś takiego. Wymienił wprawdzie ciut więcej elementów niż dziesięć procent, ale idea pozostała ta sama – ze względu na wykorzystanie autentycznych postaci pole manewru Autora uległo dramatycznemu ograniczeniu. Pewnie, mógł z Darwina zrobić księdza i wroga teorii ewolucji. Mógł z Florence Nightingale zrobić prostytutkę, a ze Swinburne’a – Spilsbury’ego. Wszystko mógł. Ale chciał, aby postaci jak najbardziej przypominały swe pierwowzory. I przypominają, a nawet jeśli nie przypominają, to i tak przypominają (jeśli nie wiecie, co ja plotę, sięgnijcie po tę książkę, bo przy tak wykręconej fabule zbyt łatwo wpaść w pułapkę spoilerowania).

Staram się ze wszystkich sił unikać słowa „steampunk”, chociaż nieodparcie się nasuwa. Ale „steampunk” jako określenie konwencji, ramowych zasad tworzenia świata zawęża nam spojrzenie. Zważywszy na nasz profil tematyczny, zdecydowanie bardziej wolę określenie „historia alternatywna”. Do końca życia zapamiętam bowiem usłyszane niegdyś w liceum słowa: „historia to nauka nie o datach, ale o ludzkich decyzjach i ich konsekwencjach”. Powieść Hoddera jest doskonałą ilustracją tej zasady i w tym tkwi jedna z jej rozlicznych zalet.

Kolejną jest to, że po prostu dobrze się ją czyta. Wyjaśnienie zagadki kryminalnej nie następuje co prawda na ostatniej stronie, „detektywi” Swinburne i Burton poznają prawdę dużo wcześniej (a my wraz z nimi), ale sama konstrukcja całej intrygi – kto, co, komu, gdzie, jak i dlaczego – musi budzić podziw już choćby dlatego, że Autor nie zgubił się w zasianych przez siebie chaszczach. Zapełnia luki w fabule sposób najzgrabniejszy z możliwych: opowiadając tę samą historię raz jeszcze z innej perspektywy, pokazując nam fabułę oczami innych bohaterów. A skoro już o przyjemności z czytania mowa, to polski przekład niewątpliwie zasługuje na pozytywną ocenę, chociaż do jednoznacznie dobrej zabrakło wyczyszczenia kilku drobiazgów. Ot, na przykład George stał się Grzegorzem (a przecież George to po naszemu Jerzy). Razi też używanie rzeczownika „ostrze”, gdy mowa o „klindze” lub „głowni”.

Jest to w moim odczuciu druga najlepsza powieść zagraniczna wydana kiedykolwiek przez Fabrykę Słów, bez problemu dystansująca trochę przereklamowane moim zdaniem książki Petera V. Bretta. Tą naj, naj są oczywiście „Paradoksy Młodszego Patriarchy”, które nie dość, że same w sobie są kapitalną powieścią, to jeszcze zostały przetłumaczone w sposób tak kapitalny, że aż nie z tej ziemi. Cóż, jak to mówią, nie wstyd przegrać w piłkę z Brazylią. „Burton i Swinburne w dziwnej sprawie Skaczącego Jacka” i tak połykają bez popicia przeważającą większość tytułów na polskim rynku fantastyki. Nie będę już nawet wspominał, że jest to gotowy materiał na ekranizację, gdyby tylko znalazł się inwestor. Najlepiej z Rupertem Grintem w roli Swinburne’a, Christianem Bale’em jako Burton, Tildą Swinton jako Nightingale oraz Seanem Beanem jako któraś z postaci niedożywających do ostatniej strony.

Może i kiedyś doczekamy filmu, ale póki co mamy książkę, skądinąd pierwszy tom cyklu. Dla mnie jest to murowany kandydat na najlepszą powieść fantastyczną roku w Polsce. Jej brudny, obrzydliwy, oślizgły klimat powinien być odpychający, a jednak wciąga. Jak bagno? Może i tak. Ale człowiek po wyjściu z bagna powinien marzyć o obmyciu się, a ja tak jakoś dziwnie miałem ochotę wskoczyć do tego bagna z powrotem.