Kryminały w naszym serwisie to rzadkość, bo i rzadko (niestety) zdarza się, by współcześni autorzy osadzali powieści z tego gatunku w realiach historycznych. Bywają jednak i tacy, a jednym z nich jest Szkot Philip Kerr, którego kryminał „Marcowe fiołki” wydany przez lubelskiego Red Horse’a osadzony jest w hitlerowskich Niemczech.

Głównym bohaterem jest prywatny wywiadowca – nie detektyw, ale wywiadowca właśnie – Bernhard Gunther, którego pewien bajecznie bogaty przemysłowiec wynajmuje, by zajął się sprawą śmierci jego (przemysłowca, nie wywiadowcy) córki i zięcia. Nie trzeba dodawać, że wkrótce okaże się, iż intryga sięga wysokich szczebli nazistowskiej hierarchii, a sam Gunther, już na początku powieści sceptyczny wobec reżimu, wkrótce na własnej skórze pozna bezwzględność i brutalność popleczników Hitlera, zwłaszcza owych marcowych fiołków, ludzi, którzy zostali nazistami po roku 1933 i nader skutecznie pięli się po partyjnej drabinie. Powieść sama w sobie jest zaś pierwszorzędnym kryminałem z pięknie zapętloną fabułą, ale przede wszystkim fenomenalnym klimatem. Składają się nań dwa elementy: pierwszy da się streścić jednym francuskim słowem, noir, drugi zaś to wartość historyczna.

„Zajawka” wydania oryginalnego głosi, iż „Marcowe fiołki” to literatura noir w najlepszym i najczarniejszym gatunku, z czym trudno się nie zgodzić. Atmosfera powieści jest jak bagno: brudna, śmierdząca i cholernie wciąga. Nakłada się zaś na to doskonałe przygotowanie merytoryczne autora. Mówiąc najprościej: Kerr wie, co pisze. Jest to oczywiście powieść i w żadnym wypadku nie należy jej traktować jako literatury faktu w jakimkolwiek zakresie, ale Czytelnik uważający, iż literatura powinna uczyć i bawić, dostanie w powieści Kerra i jedno, i drugie. Narrator, sam Gunther, opowiada mimochodem o skutkach ustaw norymberskich, o terrorze zaprowadzonym przez Gestapo, o różnych aspektach codziennego życia w nowo narodzonej III Rzeszy, która właśnie przygotowuje się do organizacji Igrzysk Olimpijskich w Berlinie.

Wartość edukacyjną powieści wzmacniają przypisy, których na ponad trzystu stronach jest chyba ćwierć setki, ale ich charakter pokazuje, iż jest to powieść skierowana także do kompletnych laików w kwestiach historycznych – stąd tłumaczenie, co to był kacet, od czego skrótem było Gestapo i tak dalej. Trudno oczywiście uznać to za wadę, w końcu kryminał to książka dla miłośników kryminałów, a nie dla miłośników historii, ale doprawdy, czy inteligentny Polak nie skojarzy, co to jest kacet?

Korekta, jak zwykle w wydawnictwach zajmujących się beletrystyką, spisała się dobrze, przepuściła bodaj dwa błędy, ale jeden… na okładce. Bo przecież Forsyth – ten od „Dnia Szakala” – ma na imię Frederick, czyż nie? Drugi zaś to stosunkowo powszechny błąd przy odmianie liczebników: „33-go”. Poza tym jednak trudno się do czegokolwiek przyczepić, tym bardziej, że szczególnie dobre wrażenie wywiera tradycyjna (czytaj: staranna i miła dla oka) redhorse’owska oprawa graficzna.

„Marcowe fiołki” są pierwszą częścią trylogii (stąd też otwarte zakończenie powieści) o Berniem Guntherze. Jeśli pozostałe części trzymają ten sam poziom, będę na nie czekał z wielkim zainteresowaniem. Chcę jednak na sam koniec podkreślić raz jeszcze: to nie jest książka historyczna i jeśli interesuje Cię, drogi Czytelniku, życie zwykłego człowieka w czasach III Rzeszy, z pewnością znajdziesz lepsze książki. Jeśli jednak jesteś miłośnikiem kryminałów, jest to powieść dla Ciebie, a umiejscowienie akcji będzie wówczas dorodną wisienką na torcie.