Pod narkozą
Dopiero po przeczytaniu wciągającej i potoczystej reporterskiej relacji Marcina Ogdowskiego z pobytu wśród naszych żołnierzy w Afganie pod tytułem „Z Afganistanu.pl” poczułem dotkliwe nieukontentowanie. „Mamo, z czego jest ten pasztecik?”, pyta dziecię nad parującym talerzem talerzem, gdzie spoczywa przyrządzona kunsztownie tkanka jego ulubionego królika. „Ach, dziecino, tato znów nie naostrzył noża, strasznie się namordowałam, i gdzieś zapodział się pieprz, dobrze że Karolakowa mi pożyczyła, i jeszcze dała fajny przepis, smakuje ci?”. Lwia część światowej produkcji surowego opium, którego produkcję ukrócili przed amerykańską inwazją talibowie, pochodzi znów z Afganistanu. Dostaje się głównie na rynki Zachodu, nic więc dziwnego, że „misja stabilizacyjna” ISAF jest pokazywana zachodnim społeczeństwom pod komfortowym znieczuleniem. Sporadycznie tylko pojawiają się lakoniczne informacje o większych masakrach ludności cywilnej. Fajnie byłoby sobie powiedzieć, gdy je czytamy czy słyszymy – co złego, to nie my. Jednak polskie oddziały, u boku sojuszniczych wojsk okupacyjnych, tam są.
Ogdowski uporządkował materiał swojej relacji dając mu formę alfabetu, opowiedział nam co miał do opowiedzenia od A (jak ajdik IED, Improvised Explosive Device) do Z (zAfganistanu.pl, nazwa sajtu o polskiej misji wojskowej), dole i niedole żołnierza z biało-czerwonym emblematem na ramieniu munduru, co go zaniosło aż do Azji. Rozpoczął spisywanie swoich spostrzeżeń z Afganistanu na blogu pod tym tytułem, blog się rozrastał, forum dyskusyjne pęczniało od wpisów, zainteresowanie publiki było duże, sukces przedsięwzięcia przypieczętowała omawiana książka.
Pamiętacie, jak u schyłku komuny kibicowaliśmy dzielnym afgańskim partyzantom, stawiającym bohaterski opór sowieckim najeźdźcom? Sowietom nie przyszło do głowy, żeby zaciągnąć do Afganu sojuszników z Układu Warszawskiego. Jednakoż czasy się zmieniają, długo się Afganistan niepodległością nie nacieszył, nim zdążył wylizać rany po czerwonej inwazji, doszło do następnej, a do tej kolejnej rundy afgańskiej epopei pisanej obecnie przez Amerykanów Polska zgłosiła się na ochotnika.
I cóż, opowieści Ogdowskiego różnią się, nie tylko pod względem literackim, od „Szkiców spod Monte Cassino” Wańkowicza. Tam łomotaliśmy złego Niemca w drodze do Niepodległej Świętej, i na krwi naszych zakwitały czerwone maki, tu walczymy z partyzantami broniącymi swojej ziemi, a pola makówek służą do wspomnianej produkcji opium. Czytając Ogdowskiego, odnosiłem momentami wrażenie, że czytam jakiś realsocjalistyczny produkcyjniak, raport ze strojki. Nasi budowlańcy tyrają w trudnych warunkach, kierownictwo robi wszystko, żeby utrzymać wydolność logistyki i standardy BHP, ale jest, jak jest. W niełatwym terenie często dochodzi do uszkodzeń ciężkiego sprzętu i wypadków, mimo zaopatrzenia w utensylia ochronne. Sylwetki murarzy, migawki z ich nielekkiego trudu, wysiłki kierownictwa zmierzające do wykonania planu. Budzące gorycz niezrozumienie ich starań ze strony autochtonów, cóż, nie budujemy tam cukrowni. Jest tam opis dzieci obrzucających transportery opancerzone kamieniami. Bo w racjach żywnościowych rozrzucanych przez naszych „na zgodę” wśród przypraw były saszetki z palącym chilli zamiast oczekiwanych łakoci.
Bezpośredni, komunikatywny język relacji, nieco czerstwy, nie jesteśmy na salonach. Pada czasem krzepka żołnierska „kurwa”, opancerzone Rosomaki to „świniaki” lub pieszczotliwiej „rośki”, partyzanci to „szuszfole”, „brudasy” albo po prostu „skurwysyny”. Żołnierze kolaborującej z ISAF armii Karzaja ANA to „analsi” albo „anusiaki”. Autor sympatyzuje z „indianami”, żołnierzami pierwszej linii, „bojówki”, jeździ z nimi na patrole, dzieli niepokój wpakowania się na „ajdika”, to największe zagrożenie. Nabija się ze służbistości „dzbanów”, kadry oficerskiej, co prochu nie wącha. Prochu i pyłu afgańskich dróg, rzecz jasna. Ogdowski broni czystości intencji naszych chłopaków, nie są najemnikami: „Amerykanie zaproponowali współfinansowanie żołnierskich uposażeń. Rząd w Warszawie – i chwała mu za to – uniósł się honorem i za tego rodzaju pomoc podziękował. (…) Mało tego, wojskowi nie jadą do Afganistanu na ochotnika (…). Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji (…) to fikcja. (…) – Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe czy przedłużą ci kontrakt…? – pytał retorycznie wielokrotny „misjonarz” (…)”.
Słowem, amerykańska lekcja z Wietnamu odrobiona. W strefę walk wpuszczamy zaufanych, odpowiedzialnych dziennikarzy. Istotnym warunkiem powodzenia operacji jest zabezpieczenie poparcia czy choćby obojętności zaplecza, narkoza. Po co rozdmuchiwać nieracjonalne emocje? Należy unikać obrazów i słów mogących wywołać wstrząs, przerażenie i sprzeciw. „Trauma męża Ewy miała poważne przyczyny, mniejsza o szczegóły (…)”, odwracające uwagę od meritum, a jest nim robota do zrobienia. Bo przecież nasi chłopcy w Afganie giną i zabijają z ważnych dla bezpieczeństwa Rzeczypospolitej, praktycznych powodów. Autor nie udaje naiwnego, napomyka o tym, że zdecydowana większość rodaków w kraju jest przeciwna naszemu zbrojnemu zaangażowaniu w pacyfikację Afganistanu. Jest przeto zrozumiałe, że w bogato ilustrowanej kolorowymi zdjęciami książce nie zobaczymy ruin i trupów, raczej lądujący albo startujący transportowy helikopter i naszych chłopaków grających w siatkówkę na tle ciężkiego gąsienicowego sprzętu z grubą lufą, plus obrazki z kolorowego bazaru, na którym króluje, niestety, chińszczyzna. A jednak w rozdziale „O jak obłuda” Ogdowski przemyca kilka sceptycznych uwag o istocie „misji stabilizacyjnej” z kategorii „dysonans poznawczy”, gdyby nie to i pojawiające się tu i ówdzie wtręty, zwątpiłbym w jego dziennikarską rzetelność. A czego on nie mógł nam powiedzieć, dośpiewał w klipie umieszczonym na sajcie spadochroniarski zespół „Czasza” (nie „Czaszka”). „Nie pytaj nas czy było warto, my nigdy nie pytamy, kiedy padnie rozkaz – ognia!, my go wykonamy. (…) Rozkaz strzelaj albo giń w naszych głowach ciągle tkwi, namierz szybko cel, bo zabiorą życie ci, delikatnie ściągaj spust, tak jak wyszkolili cię, magazynek szybko zmień (…)”. A w wizualnym tle wyważanie kopem drzwi do bidnej chaty.
Zastanawiałem się jednak, czy warto, jaki istotny sens może mieć nasza wojskowa obecność w umęczonym Afganistanie. Jest jeden istotny, pragmatyczny argument – dwadzieścia tysięcy polskich żołnierzy, co przewinęli się przez kolejne zmiany kontyngentu, zebrało doświadczenia z uczestnictwa w, jak to się eufemistycznie określa, konflikcie asymetrycznym. Są przesłanki uzasadniające przypuszczenie, że taki charakter będzie miała wojna, która buchnie, jeśli niepodległość Polski, oby nie, zostanie zagrożona. Teraz, z perspektywy Goliata, nasi wojskowi uczą się, jakimi sposobami radzi sobie współczesny Dawid.