Tsunami w Azji, trzęsienie ziemi na Haiti, huragan Katrina, powódź w Pakistanie, wojny w Somalii, Rwandzie i Sierra Leone, Darfur w Sudanie. Wszyscy znamy obrazki z tych miejsc, gdzie doszło do ogromnych katastrof humanitarnych – naturalnych bądź spowodowanych działalnością człowieka. Każda przez pewien czas zajmowała czołówki gazet i dzienników telewizyjnych. Chociaż zdarzyły się poza granicami Polski, w wielu przypadkach także u nas prowadzono zbiórki pieniędzy na wsparcie ludzi w tych regionach. Pomoc pochodziła nie tylko od rządów, ale też – a raczej głównie – od licznych organizacji humanitarnych. Jednak czy wypełniały one swoje zadania należycie? Co działo się z przekazywanymi przez zwykłych ludzi i potężnych sponsorów funduszami? Jak naprawdę wygląda pomoc humanitarna we współczesnym świecie i ile w niej jest jeszcze prawdziwej chęci niesienia pomocy bliźniemu, a ile zwykłego biznesu, z którego można wyżyć na wysokim poziomie i nie ponosić żadnej odpowiedzialności? Na te pytania stara się w swojej książce odpowiedzieć Linda Polman, holenderska dziennikarka zajmująca się kryzysami militarnymi i humanitarnymi.
Z opisu wyłania się tak niekorzystny obraz współczesnej pomocy humanitarnej, że właściwie każdemu napotkanemu powinienem odradzać jakiekolwiek datki. W chwili obecnej dobro i realne potrzeby beneficjentów znajdują się na dalszym planie, a na czoło wysuwają się zyski pracowników tych organizacji. Okazuje się, że praca w organizacji humanitarnej jest bardzo dochodowa i mimo że akcje pomocowe prowadzone są w niebezpiecznych czy niegościnnych rejonach, takich pracowników niedogodności dotyczą w bardzo małym stopniu, ponieważ duża część funduszy idzie na zbudowanie odpowiedniego zaplecza czyli hoteli, kortów tenisowych, basenów czy zakup luksusowych samochodów i ochronę. W końcu pomoc można nieść jedynie we właściwych warunkach… Jednak i pozostała pomoc nie jest udzielana właściwie, bo często beneficjentów pozbawia się samodzielności, uzależnia i uczy żerowania na pomocy zewnętrznej. Często organizacje dublują wysiłki i dostarczają pomoc całkowicie niepotrzebną, na przykład przeterminowane jedzenie. Nie wspominając o skrajnych przypadkach podstępnego odrywania dzieci od rodzin i poddawania ich adopcji w Stanach Zjednoczonych czy Europie pod płaszczykiem pomocy tym dzieciom.
Dodatkowo nie wypracowano wspólnego (bo każda organizacja działa samodzielnie i jak w każdym biznesie konkuruje z innymi o fundusze) programu postępowania w rejonach objętych konfliktami zbrojnymi. W efekcie najczęściej dochodzi do współpracy organizacji z reżimami czy partyzantami, którzy czerpią główne korzyści z udzielanej pomocy, i w ten sposób szlachetne intencje pomocy przyczyniają się do przedłużania wojen oraz traktowania żywności i innych materiałów jako środków wojennych. Problem ten istnieje od samego początku ruchu humanitarnego, który powstał w XIX wieku po bitwie pod Solferino, i jak wspomniałem, z powodu konkurencji pomiędzy organizacjami nie został rozstrzygnięty.
Wreszcie dowiemy się o niebezpiecznej symbiozie organizacji humanitarnych i mediów, które wzajemnie sobie pomagają jednocześnie negatywnie wpływają na rzeczywistą pomoc. Oto bowiem organizacje wykorzystują media do nagłośnienia katastrof, a poprzez to zwiększają swoje możliwości dotarcia do sponsorów i pozyskania funduszy, a co za tym idzie przedłużenie swojej pracy i pobierania wysokich pensji. Ale by efekt był lepszy, katastrofy humanitarne muszą być jak najbardziej spektakularne, co powoduje, że każdą kolejną nazywa się „największą w historii” i epatuje coraz bardziej drastycznymi obrazami. Media z kolei łakną takich obrazków, by zwiększyć oglądalność, a dzięki organizacjom humanitarnym zawsze mają dostęp do samego serca konfliktu, gdzie można spotkać najwięcej dzieci z oderwanymi kończynami. W rezultacie powoduje to pomijanie przy pomocy regionów, które naprawdę jej potrzebują, ale nie są medialne. Idealne nie są także gwiazdy popkultury, jak Bono czy występujący na koncertach Live Aid i Live 8, które się w pomoc angażują.
Sami widzicie, po czymś takim odechciewa się udzielania pomocy, dlatego dobrze, że książka została uzupełniona o przedmowę Janiny Ochojskiej, która sugeruje, by potraktować ją tylko jako punkt wyjścia do dyskusji nad kształtem współczesnej pomocy, bo istnieje wiele organizacji, które postępują szlachetnie i dla których jest to nie biznes, ale służba.
„Karawana kryzysu” ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne w skromnej, ale przejrzystej i pasującej do tematu formie. Jedyne zastrzeżenie, jakie mogę mieć, to konsekwentne stosowanie przez autorkę i niepoprawione przez redakcję skrótu NGO (Non-Governmental Organization, organizacja pozarządowa) jako odnoszącego się wyłącznie do organizacji humanitarnych. A przecież NGO to każda organizacja założona przez obywateli dla osiągnięcia jakiegoś celu społecznego, który nie zawsze musi być pomocą humanitarną. Może to być propagowanie energii odnawialnej bądź cokolwiek innego.
Jest to cenna książka obnażająca patologie współczesnej pomocy humanitarnej, z którą powinien zapoznać się każdy, kto z dobrego serca daje pieniądze na podobne cele. Inni czytelnicy z pewnością także uznają ją za ciekawą, ponieważ czy tego chcemy czy nie pomoc humanitarna i obecność udzielających jej organizacji stały się stałym elementem współczesnych konfliktów zbrojnych, a w niektórych przypadkach fundusze pomocowe stały się główna gałęzią gospodarki upadłych państw. Zachęcam do lektury.