Zapewne wszyscy znają intrygujące historie prywatnego detektywa Philipa Marlowe’a z książek Raymonda Chandlera. Otóż recenzowana powieść zdecydowanie nie jest o Philipie Marlowie w todze, jeśli ktoś szuka czegoś takiego na jej kartach, może się srodze zawieść. Choć może i nie do samego końca. Plugastwo tworzone przez człowieka jest raczej niezmienne, tak samo jak niezmienne pozostają motywy zbrodni: chciwość, żądza władzy, namiętność. Tak więc i Marlowe, i Decjusz walczą z tą samą hydrą, mimo że dzielą ich dwa tysiące lat.

Autorem książki jest John Maddox Roberts, amerykański pisarz specjalizujący się głównie w literaturze fantasy i science fiction. Polscy Czytelnicy mogli poznać wartość jego pióra, czytając powieści z gatunku heroic fantasy „Conan”, a także dosyć popularną serię „Dragonlance”. Napisał również kilka innych cykli, także historycznych.

Zabawne, jak często, czytając informacje zawarte z tyłu książki, można odnieść wrażenie, że osoba tworząca tekst mający zachęcić potencjalnego Czytelnika do kupna tej, a nie innej pozycji, co najmniej nie przeczytała jej z należytą uwagą. Tutaj nie dość, że nazwisko jednego z sojuszników głównego bohatera wymienia się w dziwnej formie, to jeszcze myli się jego zawód. Do reszty informacji przyczepić się nie mogę.

Faktycznie, w powieści spotykamy Katona, Cycerona i Cezara, to jednak nie koniec sław starożytności. Jest jeszcze Pompejusz, Krassus, Lukullus, pojawia się nawet Spartakus, a raczej wspomnienie o nim. Wydaje mi się, że mogłam pominąć kogoś, ale już nawet ta niepełna lista robi wrażenie. Nie są to tylko postacie wycięte z jakiegoś albumu o historii Rzymu. W każdego Robertsowi udało się tchnąć życie.

Osią fabuły jest śledztwo, które na polecenie senatu prowadzi bohater. Nie jest to jednak zwykłe śledztwo, gdyż ku jego zdziwieniu, od samego początku są mu rzucane kłody pod nogi. Niejednokrotnie usłyszy, że już czas zakończyć śledztwo. Jednak Decjusz jest nieodrodnym członkiem rodziny Mettelusów – rodu, który nie jest może potężny, jednak znany z sumiennej służby Republice. Samo śledztwo nawet bez przeszkód stawianych przez różne znaczące persony nie należy do łatwych. Ślady się urywają, dochodzą nowe, zaskakujące poszlaki. Na szczęście bohater nie jest skazany na pracę w samotności. Dzięki różnym, dawniejszym przysługom i pozycji urzędnika jest w stanie uzyskać niezbędną pomoc. Przysłużą mu się zarówno porządni obywatele, jak i ci, którzy mają nie jeden grzech na sumieniu.

Wraz z Decjuszem odkrywamy sekrety Wiecznego Miasta. Wędrujemy niebezpiecznymi ulicami, zwiedzimy dzielnice biedy i bogate wille. Zajrzymy do karczmy i gabinetu lekarskiego, będziemy także świadkami treningu gladiatorów. Oczywiście to nie wszystkie atrakcje, które serwuje nam Autor. Wielką zaletą książki jest to, że można do niej odnieść słowa „bawić – ucząc, uczyć – bawiąc”. Dzięki słowniczkowi i samej treści można dowiedzieć się wiele o społeczeństwie rzymskim. Bohater jest świadkiem bądź uczestniczy w różnych rytuałach religijnych i rozgrywkach politycznych – wewnątrzrzymskich i międzynarodowych. Nie zbraknie także scen dozwolonych od lat osiemnastu. W końcu antyk był mocno przesączony erotyzmem. Jednak to oczywiście margines powieści.

Oceniając „Śledztwo Decjusza”, chciałabym zaznaczyć, że szczególnie spodobał mi się styl Robertsa. Niedawno miałam okazję czytać inną powieść osadzoną w czasach republiki rzymskiej, a jej Autor dużo gorzej sobie poradził z wprowadzeniem Czytelnika w tamte odległe czasy. Tutaj jest to nieomal naturalne. Siadam wieczorem w wygodnym fotelu, w mieszkaniu z wielkiej płyty, a już po chwili jestem na przestronnym Forum Romanum i w piękny, słoneczny dzień, przypatruję się tłumowi ludzi w togach próbujących załatwić różne swoje interesy. Samo rozwiązanie zagadki jest logiczne i nienaciągane, może zaskoczyć, a zakończenie wywołało uśmiech na mojej twarzy. Lubię być zaskakiwana, a jednocześnie przekonana, że w realnym świecie też tak mogłoby się wydarzyć. Naprawdę polecam lekturę książki Robertsa i sama wyczekuję następnego tomu serii o przygodach Decjusza.