Dla wydawnictw specjalizujących się w książkach historycznych ważne – i najlepiej okrągłe – rocznice są jak zaproszenie na urodziny do szwagra: nie można odmówić. Czyli w tym przypadku: nie wydać okolicznościowej publikacji. Z okazji, jaką przyniosło 610-lecie bitwy pod Grunwaldem, skorzystało chociażby Wydawnictwo Znak, wypuszczając na rynek książkę Jana Wróbla pod nieskomplikowanym tytułem „Grunwald 1410”. Autora raczej bliżej przedstawiać nie trzeba. Z wykształcenia historyk, zawodowo spełniający się w oświacie i dziennikarstwie, jest jednym z najbardziej wziętych publicystów w naszym kraju, a jego najnowszą książkę można w pewnym sensie określić mianem publicystycznej.

Nie jest to bowiem traktat stricte historyczny, podsumowujący lata badań naukowych przeprowadzonych przez Autora. To raczej zręcznie przedstawiona konfrontacja (często sprzecznych) hipotez badaczy, którzy na relacjach polsko-krzyżackich zjedli zęby, a także zapisów z kronik produkowanych od pierwszych lat po bitwie. Jan Wróbel słusznie zauważa, że najważniejsza polska bitwa to „najcenniejszy eksponat Muzeum Niepewności”, a stereotypy, przez których pryzmat jeszcze dzisiaj patrzy się na starcie na grunwaldzkich polach, także w kontekście politycznym, wciąż trzymają się mocno.

Skoro jesteśmy przy stereotypach… Bitwa pod Grunwaldem nie była więc starciem polsko-niemieckim. Wieloetniczność charakteryzowała armie po obu stronach. O Litwinach, Rusinach, Tatarach i wojskach zaciężnych między innymi z Czech po naszej stronie wiemy doskonale, ale także zastępy krzyżackie mówiły wieloma językami. W końcu obok rycerzy gości Zakonu z zachodniej Europy byli także najemnicy z Czech, Łużyc, Pomorza Zachodniego i Śląska (oraz chorągwie tamtejszych księstw, które nie wybierały „opcji niemieckiej”, ale korzystniejszą według nich polityczną drogę po ocenie bilansu potencjalnych zysków i strat), a przecież nie brakowało też etnicznych Polaków, czyli rycerstwa chociażby z Ziemi Chełmińskiej i Pomorza Gdańskiego.

Finałem starcia nie było też pole zasnute biało-czarnymi płaszczami pokonanych Krzyżaków. Samych zakonników było w szeregach wojsk krzyżackich około 250, z czego ponad 200 z wojny już nie wróciło. Skąd taka zapiekłość po polsko-litewskiej stronie w zabijaniu członków Zakonu? Wszak korzystniej byłoby pojmać brata zakonnego, zwłaszcza tego z samej wierchuszki, i uzyskać sowity okup, niż zabijać ciężkozbrojnego rycerza, co przecież w sytuacji zakucia w stal od pięt po czubek głowy nie było tak prostym zadaniem. Zadecydowało zmęczenie bitwą zakonników, z których większość najlepsze lata miała już za sobą, czy może wspomniana zajadłość adwersarzy spod Krakowa i Wilna? Ze względów PR-owych, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, z całą pewnością śmierć tylu zakonników z wielkim mistrzem na czele, przez wieki hołubionych na dworach cesarskich, papieskich i królewskich zachodniej Europy, nie była Jagielle na rękę. Z drugiej jednak strony chęci polskiego króla, aby prowadzić wojnę zgodnie z kodeksem rycerskim, szybko zostały zweryfikowane przez zdobycie i zniszczenie Dąbrówna, co przyniosło śmierć Bogu ducha winnym mieszkańcom miasteczka.

Grunwald, choć militarnie praktycznie niewykorzystany (Dlaczego Jagiełło tak długo szedł na Malbork? Skąd tak mizerny terytorialnie dla Polski efekt pokoju toruńskiego?), był istotnym krokiem do pozycji mocarstwowej polskiego królestwa w Europie Środkowo-Wschodniej. Sam Jagiełło z kolei awansował do elity europejskich władców. Już nie wypadało wytykać mu chrześcijański neofityzm, wybór na krakowski tron przez elekcję i drugoligowe znaczenie. Oczywiście nie było szans, aby po Grunwaldzie wysłać Krzyżaków na śmietnik historii. Ani wtedy, ani pół wieku później, kiedy syn Jagiełły, Kazimierz, po długiej i wyczerpującej wojnie trzynastoletniej ponownie pokonał braci z Malborka i odzyskał między innymi Pomorze Gdańskie. Wspomniałem już o mocnych „plecach” zakonników od Najświętszej Maryi Panny na Zachodzie. Zniszczenie Zakonu i zmiana układu sił nad Bałtykiem już na początku XV wieku z pewnością wywołałaby reakcję sąsiednich państw, mocno zaniepokojonych wzrostem polskiego znaczenia. Celem Wielkiej Wojny było przede wszystkim wymuszenie na Zakonie pewnych ustępstw, w tym terytorialnych. Potęga militarna Zakonu nie została złamana, ale był to początek jej końca, co prawda wydłużonego o sto lat, ale jednak.

Jan Wróbel – Grunwald 1410 – okładka

Jan Wróbel – Grunwald 1410. Znak Horyzont, 2020. Stron: 320. ISBN: 978-83-240-7819-6.

Grunwald oznaczał też załamanie ekonomiczne państwa zakonnego, dotąd opartego na zbrojnej ekspansji i osadnictwie. Skończyły się łupieskie wyprawy do sąsiednich krajów pod przykrywką chrystianizacji, a wojna coraz częściej toczyła się na obszarze krzyżackim. Bycie poddanym Zakonu wciąż podnoszącego podatki przestało się po prostu opłacać, co z czasem doprowadziło do buntu rycerstwa i mieszczan. Ci potrafili liczyć. Okazję na większy zarobek dawały swobodny spływ towarów Wisłą i kontakty gospodarcze z Polską, a do tego potrzebny był pokój lub… zmiana granic.

Jeszcze dwie uwagi co do zawartości merytorycznej książki. Pisząc o zajęciu Gdańska i Pomorza przez Krzyżaków w listopadzie 1308 roku, Autor wspomina, że po zajęciu Gdańska i rzezi jego mieszkańców zakonnicy „zdobyli i podpalili” Tczew. Profesor Błażej Śliwiński, specjalista od średniowiecznych dziejów regionu, już dawno przekonująco udowodnił, że do takich wydarzeń nie doszło. Krzyżacy, owszem, zajęli i spalili książęcy gród tczewski z zamkiem, uprzednio bez walk i wolno puszczając jego załogę, ale do żadnej bitwy o miasto nie doszło. Mieszczanie tczewscy kilka miesięcy po tych wydarzeniach przepraszali na piśmie Krzyżaków za wyrządzenie im wielkich szkód, zobowiązując się do rychłego opuszczenia Pomorza. W rzeczywistości chodziło o pokajanie się przed nowymi władcami wystarczająco uniżenie, aby utrzymać stan posiadania i tyle przywilejów, ile się da. Do wygnania mieszczan tczewskich nie doszło, o czym świadczy przewijanie się tych samych nazwisk po 1308 roku co wcześniej, w epoce przedkrzyżackiej. Z kolei wspominając o liście wysłanym po grunwaldzkiej wiktorii przez Jagiełłę do małżonki, Anny, Wróbel przytacza plotki o rzekomej niewierności królowej, co miało się przełożyć na brak jagiellońskiej krwi w jego synach. Owszem, takie kalumnie w epoce się pojawiały, dotyczyły jednak nie królowej Anny Cylejskiej, ale ostatniej małżonki Jagiełły, Zofii Holszańskiej, która dała mu dwóch dziedziców – Władysława i Kazimierza. Z Anną, żoną numer dwa, Jagiełło miał tylko córkę – Jadwigę.

Książkę Jana Wróbla można przeczytać, nie zaszkodzi, ale też lektura nie przyniesie przełomu w myśleniu tych Czytelników, dla których niuanse grunwaldzkiej wiktorii nie są czymś obcym. Dla całej reszty zainteresowanych lekturą publikacja może być wstępem do dalszych, bardziej dogłębnych analiz wydarzeń sprzed sześciu wieków. To wcale nie jest tak, że uważam, iż książka została wydana na siłę, bo po prostu nadarzyła się odpowiednia do tego, lekko okrągła rocznica. Ale w sytuacji, kiedy merytorycznie Autor nie wniósł nic specjalnie nowego, wydawca mógł – w pewnym sensie dla odwrócenia uwagi – pokusić się o więcej „fajerwerków” w warstwie wizualnej książki. Miękka okładka i czarno-białe ilustracje, mimo iż liczne, efektu „wow!” nie robią.