O tym, że w historii Polski wciąż jest wiele białych plam, chyba nie muszę nikogo przekonywać. Burzliwe dzieje naszej ojczyzny, zwłaszcza w pierwszej połowie XX wieku, sprzyjały ich powstawaniu, dzięki czemu historycy jeszcze długo będą mieli pełne ręce roboty, nie zawsze przyjemnej i z reguły niełatwej. Jednym z nich jest autor cyklu programów telewizyjnych „Rewizja nadzwyczajna”, Dariusz Baliszewski, którego przynajmniej ze słyszenia powinni kojarzyć wszyscy zainteresowani historią Polacy.
„Historia nadzwyczajna” łączy się jednak bezpośrednio nie z „Rewizją…”, ale z artykułami tego samego autora publikowanymi w czasopismach „Wprost” i „Newsweek” – to one właśnie przerodziły się w ten zbiorek, wypuszczony na rynek staraniem Wydawnictwa Dolnośląskiego. Dla Czytelnika zaznajomionego już z Baliszewskim nie będzie więc zaskoczeniem to, jakie tematy są tu poruszane: nieudany polski zamach na Hitlera, ucieczka Mikołajczyka z Polski, kontrowersyjny związek prezydenta Mościckiego z dużo młodszą Marią Dobrzańską, tło bitwy o Monte Cassino, działalność Ireny Sendlerowej czy zasadność rozpoczynania powstania warszawskiego. Autor nie boi się przy tym wyciągania niepopularnych, dla niektórych może nawet bluźnierczych, wniosków, stawiających pod znakiem zapytania wiele naszych narodowych mitów, z tym o powstaniu na czele.
W naszym kraju za głoszenie takich tez można podpaść wielu mniej lub bardziej wpływowym ludziom, ale już choćby z tego powodu warto się z nimi – tezami, nie ludźmi – zapoznać. Daleki jestem od sugerowania, że w Polsce istnieje jakakolwiek forma cenzury, jednak nie da się ukryć, iż w pewnym sensie oczekuje się, że określone poglądy na polską historię będą traktowane przychylniej niż inne ze względu nie na to, iż są bardziej prawdziwe, ale ze względu na to, iż pokazują Polskę i Polaków w korzystniejszym świetle. Temu właśnie w tym zbiorze esejów sprzeciwia się Baliszewski. O ile jednak pojedyncze artykuły-eseje można uznać za obrazoburcze, o tyle zbiór jako całość jest nad podziw wyważony.
Wspólnym mianownikiem wszystkich tekstów jest pytanie o rolę historyka. Dodajmy: rolę, którą Baliszewski często porzuca na rzecz roli dziennikarza i publicysty. Nie jest to jednak w żadnym wypadku zarzut, po prostu stwierdzenie faktu. Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli powiem, że „Historia nadzwyczajna” ma w sobie sporo z książek Bogusława Wołoszańskiego. To zresztą dla mnie w żadnym wypadku nie jest wadą, ale już nie mogę nie zgłosić pretensji wobec całkowitego braku przypisów i bibliografii. Rozumiem oczywiście wymogi gatunku, rozumiem, że w tekstach publicystycznych, mających przede wszystkim popularyzować historię, nie ma na coś takiego miejsca, lecz mimo wszystko jest to odczuwalny brak.
Cieszę się, że artykuły Baliszewskiego ukazały się w formie książkowej. Dotrą bowiem dzięki temu do większej liczby ludzi, a i forma książkowa jest mimo wszystko trwalsza niż czasopismo. „Dolnoślązacy” tradycyjnie spisali się nieźle (o ile mnie oczy nie mylą, tylko jedna literówka: Pearl Harbo_u_r), ale nawet gdyby spisali się źle, „Historię nadzwyczajną” i tak czytałoby się wyśmienicie. Autor jest bowiem nie tylko historykiem kreślącym mapy niezbadanych obszarów polskiej historii, jest też posiadaczem anglosaskiego wręcz drygu dziennikarskiego, co sprawia, że teksty wchodzące w skład tego zbioru można połknąć choćby i w jeden dzień, jest ich w sumie czterdzieści z hakiem. Może jednak warto je sobie porcjować – dwa dziennie, powiedzmy – i w ten sposób przedłużyć przyjemność? Bo że jest to przyjemność, nie mam żadnych wątpliwości.