Jak wyciągnąć z Pentagonu 300 milionów dolarów i nieźle się zabawić? Takie pytanie widnieje na ostatniej stronie okładki książki „Rekiny wojny”, opowiadającej prawdziwą historię trzech początkujących handlarzy bronią, którzy postanowili dorobić się na dostarczaniu amerykańskiemu rządowi uzbrojenia przeznaczonego dla odbudowywanej armii afgańskiej. Dopisek tytułu brzmi: „Jak trzech kolesi z Miami Beach stało się najniezwyklejszymi przemytnikami broni w dziejach”. Przyznacie, iż marketingowe hasła sprawiają, że aż chce się od razu zasiąść do czytania. Czy reszta książki stoi na tak samo wysokim poziomie?
Ponieważ książka opowiada prawdziwą historię, mam nadzieję, że nikt z Czytelników nie obrazi się, jeśli ujawnię tu jej przebieg w ogólnych zarysach. Jest to konieczne do wyjaśnienia uwag z dalszej części recenzji. Osiemnastoletni Efraim Diveroli marzy, by zostać wielkim handlarzem bronią, a dzięki praktyce u wuja poznaje zasady funkcjonowania amerykańskiego internetowego systemu zamówień publicznych, w którym między innymi Departament Obrony ogłasza wszelkie przetargi, w tym również na dostawy uzbrojenia. Szansę na kontrakt ma w zasadzie każdy, a głównym kryterium w większości wypadków jest cena. Dzięki zaniżaniu marży względem potężnej konkurencji Diveroli zdobywa pierwsze umowy, a biznes rozwija się, zmuszając chciwego młodzieńca do zatrudnienia swoich dwóch kolegów z liceum.
Największym sukcesem jest wygranie wartego 300 milionów dolarów przetargu na dostawę do Afganistanu granatników, amunicji do kałasznikowów i innego wyposażenia. Z powodu niejasnych amerykańskich przepisów – a także własnego niedbalstwa – koledzy sprzedają amerykańskiemu rządowi odkupioną od Albanii, a objętą embargiem amunicję pochodzenia chińskiego, za co trafiają przed sąd i zostają skazani. Trzeba przyznać, że takie rzeczy możliwe są chyba tylko w USA. Historia pierwsza klasa. Trochę gorzej z jej opisaniem.
Zanim powstała książka, Guy Lawson napisał o tych wydarzeniach artykuł dla magazynu „Rolling Stone”; jak sam przyznał, miała to być „historia o młodych ludziach robiących jakieś pojebane rzeczy”. Wygląda na to, że książka została utrzymana w podobnym duchu, a ważniejsze od w pełni rzetelnego przedstawiania tej, w sumie skomplikowanej, historii było podkreślanie, że trzech kolesi nieustannie jarających trawkę (by użyć określeń Autora) robiło milionowe interesy z amerykańskim rządem. Chyba właśnie tym należy wytłumaczyć kilka wpadek Autora, który do kwestii merytorycznych podchodził ze zmienną rzetelnością. Na przykład na stronie 44 dowiemy się, że już po obaleniu Saddama Husajna Polska wpychała nieoświeconym Irakijczykom czołgi, które nie chciały zapalać. Bardzo ciekawe. Na stronie 135 znajdziemy rosyjskie łodzie podwodne o nieatomowym napędzie. Pomijając już nieszczęsne łodzie podwodne, dlaczego nie napisano „konwencjonalne”, „spalinowo-elektryczne” czy „dieslowskie”? Dwie trony dalej znajdziemy zdanie: „Zamówienie 002 dotarło do siedziby głównej AEY w Miami 9 marca 2007 roku: 1,1 granatów GP-30, niemal…” 1,1 czego? Miliona? Tysiąca? Czy 1,1 granatu? Poza tym GP-30 to nie granat, ale granatnik. Dalej dowiemy się jeszcze o zapotrzebowaniu na 370 tysięcy magazynków kalibru 12,7 milimetra i natkniemy się na zdanie zaczynające się: „Latem 2008 roku Trebicce mu już tylko na tym, żeby…”. Dyskusyjna jest także teza Autora, jakoby wojna w Afganistanie została przegrana.
Na koniec wróćmy do haseł z okładek. Czy bohaterowie książki chcieli wyciągnąć z Pentagonu 300 milionów dolarów? Nie, chcieli je uczciwie zarobić, dostarczając towar zgodny z zamówieniem. Zresztą 300 milionów to wartość całego kontraktu, z tego zysk dla firmy to około ośmiu, dziewięciu procent. Czy byli najniezwyklejszymi przemytnikami w dziejach? Też nie, bo byli legalnie działającą firmą, która wszystko robiła oficjalnie i za zgodą odpowiednich organów. Nie dostarczyli również do Afganistanu zardzewiałej amunicji, jak możemy wyczytać w reklamie, ale towar w pełni wartościowy, co potwierdziło amerykańskie wojsko.
W niektórych przypadkach, ponieważ nie mam oryginału do porównania, ciężko powiedzieć, czy wina leży bardziej po stronie Autora czy tłumacza Jacka Koniecznego, ale zdecydowanie wspomnianych błędów jest zbyt wiele jak na wydawnictwo Znak Literanova (i każde inne), które przyzwyczaiło Czytelników do znacznie wyższego poziomu. Niezależne od wspomnianych przed chwilą osób istnieje przecież jeszcze redakcja i korekta, które w przypadku tej książki nie spełniły swego zadania. A nie od rzeczy byłoby jeszcze postarać się o redakcję merytoryczną, bo wtedy pewnie uniknęlibyśmy nieatomowych łodzi podwodnych, polskich czołgów czy granatów pomylonych z granatnikami.
Podsumowując: książka sama w sobie zła nie jest, ciekawie opowiada niezwykłą historię, szkoda tylko, że Guy Lawson potraktował całość jak dłuższą wersję artykułu o młodych ludziach robiących jakieś pojebane rzeczy, a nie zmienił swego stylu na nieco poważniejszy. Przesadzili także marketingowcy, którzy w opisach umieścili informacje całkowicie niezgodne z treścią. W momencie pisania tego tekstu jesteśmy jeszcze przed premierą kinową filmu pod tym samym tytułem, ale sądząc po zwiastunach, pod tym względem, będzie on jeszcze gorszy od książki. Ogólnie jednak nie żałuję czasu spędzonego przy lekturze „Rekinów wojny” i Wy – jeśli nie będziecie zwracać uwagi na styl pisania lub Wam on odpowiada – również nie powinniście żałować.