Od pewnego czasu nastała na rynku księgarskim (także niestety polskim) przykra moda na wspomnienia byłych esesmanów. „Za wodza i naród” Erwina Bartmanna to najlepszy przykład tego zaburzenia pojęć i rozumienia historii.
Oto dostajemy do rąk porywające wspomnienia weterana elitarnej jednostki SS. Bartmann to prosty żołnierz, młody idealista, a dziś emerytowany angielski piekarz. Wspaniały żołnierz i dzielny kompan (tego już dowiadujemy się z jego wartkiej narracji). Jak bardzo lubimy czytać o prostych, zwyczajnych ludziach, o ich niedoli i drobnych, frontowych radościach. O trudach walki z bolszewizmem… Wyobrażam sobie, jak bardzo Anglosasi uwielbiają takie (filmowe wręcz) narracje. Młodość i ideały kontra pobojowisko i masakry, jakie zgotowali Niemcom czerwonoarmiści pod Rostowem czy Taganrogiem. A przecież ci chłopcy bili się za nas wszystkich, by wyzwolić nas od komunizmu…
Z okładki polskiego wydania książki spogląda na nas uśmiechnięty esesman. Młodość i szczerość ma na twarzy zdradzoną…. Na ostatniej stronie okładki czytamy zaś: „Erwin Bartmann, uwiedziony czarem narodowego socjalizmu, wstąpił w szeregi elitarnej formacji Waffen SS Leibstandarte SS «Adolf Hitler» […]. Front wschodni szybko i brutalnie zweryfikował propagandowe mity”.
Cóż, front może i zweryfikował – ale głównie to, że armia hitlerowska nie jest niepokonana, natomiast Autor wspomnień bynajmniej niczego nie zweryfikował. Nie zrozumiał, przeciwnie – nadal w sercu emerytowanego piekarza płonie żarliwy ogień uwielbienia dla Wielkiego Adolfa Hitlera i szacunek dla Waffen SS. Myliłby się ten, kto sądzi, że to rozliczenie z przeszłością albo chociaż wyłącznie książka osobista, zawierająca jedynie wspomnienia z młodości. Nie jest tak, gdyż „Za wodza i naród” zakrapiana jest gęsto faszystowską propagandą. Jest dowodem na to, że Erwin Bartmann (jak wielu mu podobnych) niczego nie zrozumiał, nie przepracował żadnej prawdy o swoim narodzie. Okropieństwa wojny nauczyły go zgoła czegoś innego. Przeto Autor pisze: „Dziś, mając osiemdziesiąt osiem lat, gotów jestem podsumować swoje życie. […]. Nie żałuję żadnych moich czynów ani wyborów. […] Hitler uwolnił ducha epoki, nakarmił go i obudził z letargu, lecz to nie on stworzył bestię”. A dalej (w tym samym tonie): „Na rynku książki nie brakuje publikacji o Waffen SS i ich zbrodniach […]. Docieranie do prawdy najmniej się liczy”. Zatem potrzebna była książka Erwina Bartmanna. Ona otworzy nam oczy na prawdę o dobrych esesmanach, dumnie noszących na rękawie imię swojego Wodza Adolfa Hitlera i o złych: Rosjanach, Ukraińcach czy Anglikach (kolejny cytat: „Alianci nie zawsze zachowywali «czyste ręce»”). Oczywiście mocno dworuję sobie z tych „obiektywnych wspomnień frontowych”. Jasne jest również, że wyrwane przeze mnie „złote myśli” Bartmanna (jak ta ostatnia, dotycząca aliantów) często faktycznie nie mijają się z prawdą. Chodzi raczej o to, kto je wypowiada i na użytek czego (jakiej propagandy) to czyni.
Polska edycja wspomnień Bartmanna została opatrzona przypisami autorstwa Arkadiusza Wingerta. Ów redaktor i wydawca specjalizuje się od lat w temacie drugiej wojny światowej, toteż opracowanie merytoryczne z zakresu działań na froncie wschodnim jest naturalnie bardzo wartościowe i poszerza nam wiedzę w tym temacie. Niestety Wingert nie odnosi się w żaden sposób do osobistych, a więc populistycznych i propagandowych, wynurzeń byłego esesmana. Dla mnie (jako czytelnika) jest to haniebne niedopatrzenie. Szkodliwe jest bowiem w moim odczuciu wydawanie tego typu książek bez opatrzenia ich starannym, krytycznym komentarzem. To jak wydać „Mein Kampf” bez krytycznego, merytorycznego opracowania tekstu.
Nie jestem zwolennikiem całkowitego zakazu druku takich publikacji, gdyż są one potrzebne choćby jako materiał źródłowy i badawczy dla kolejnych pokoleń historyków. Publikowanie oczywistych kłamstw historycznych bez należytego sprostowania jest jednak po prostu niebezpieczne. Pamięć historyczna łatwo się zaciera. Młode pokolenia uczą się historii (niestety) między innymi z takich lektur jak wspomnienia weteranów dywizji pancernych SS. A głupoty, które Bartmann wypisuje, trudno usprawiedliwić starczym umysłem, zacierającą się z biegiem lat pamięcią czy też idealizowaniem lat młodości.
To miłe, że Bartmann zachował w swoim rodzinnym, angielskim archiwum frontowe pamiątki i swoje fotografie w mundurze SS-Rottenführera, a dzięki brytyjskiemu obywatelstwu i dożywotniej emeryturze wojskowej ma czas na refleksje o swoim życiu. Szkoda jedynie, że zamiast dzielić się swoją bohaterską przeszłością z wnukami, zapragnął opowiedzieć swoją prawdę całemu światu. Czyniąc tak, powinien być jednak przygotowany na krytykę i refleksję, iż „Za wodza i naród” to wyłącznie dowód, że historia nie jest nauczycielką życia, a naród niemiecki (który już tak umęczył się nieustannym kajaniem się i przepraszaniem za wojnę) niewiele zrozumiał, i że zawsze bezpieczniej jest nie pamiętać czy nie wiedzieć…