Kiedy jakiś czas temu dowiedziałem się, że nadchodzi polskie wydanie wspomnień Dana Hamptona, byłem pozytywnie zaskoczony. Ale skoro jedna oficyna przetarła szlak, ani trochę się nie zdziwiłem, gdy ujrzałem zapowiedź innej, bardzo podobnej w swej istocie publikacji. Książki Eda Macy’ego – zarówno „Apache”, jak i „Hellfire” – czytałem już dawno temu w oryginale i od równie dawna zastanawiałem się, czy kiedyś ukaże się ich polski przekład. No i proszę – jest.

Na ponad 460 stronach Ed Macy wspomina młodość i dwadzieścia trzy lat służby w brytyjskich siłach zbrojnych, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem „ujeżdżania smoka”, jak Amerykanie zwą latanie na najbardziej zabójczym śmigłowcu, jaki kiedykolwiek zrodziła ludzka pomysłowość. I chociaż oczywiście nie da się nie zauważyć podobieństw do „Vipera”, wspomnienia Macy’ego to książka pod wieloma względami inna, bo jak u Hamptona dało się wyczuć nieomalże stereotypową amerykańskość, tak Macy jest pełnokrwistym Brytyjczykiem – z charakterystycznym poczuciem humoru podlanym zdrową dawką cynizmu.

Nie jest to zresztą człowiek, po którym na nastoletnim etapie jego życia można by się spodziewać, że będzie się parał wojną w wersji high tech. Jako dzieciak zapowiadał się raczej na osiedlowego zakapiora i – być może – pensjonariusza państwowych hoteli z okratowanymi oknami. Fakt, że udało mu się zrobić taką karierę w brytyjskich siłach zbrojnych i trafić do kokpitu maszyny, o której marzyli kandydaci teoretycznie odeń lepsi, bardziej przystający do stereotypu oficera w bądź co bądź elitarnej formacji. Choć oczywiście nie jest tępym osiłkiem, wręcz przeciwnie – nie brak mu żyłki opowiadacza (wspomaganej może ghostwriterem, ale jakież to ma znaczenie?).

O takich książkach mówi się chyba, że są „męskie”. Jest dużo akcji, dużo strzelania, dużo latania, sporo przeklinania, ale też dużo prawdziwych emocji. No i jak już z pewnością każdy wywnioskował z poprzednich akapitów – „Pilota Apacza” świetnie się czyta. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie skandaliczny błąd tłumacza: patologicznie niewolnicze tłumaczenie squadron jako dywizjon. Polski wydawca w przypisie wyjaśnia to tak: „w brytyjskim lotnictwie używa się określenia squadron, które w terminologii polskiej jest odpowiednikiem słowa «eskadra», tradycyjnie jednak mówi się dywizjon” (s. 30). Jest to nieprawda. Oczywiście No. 303 Polish Fighter Squadron zawsze będzie Dywizjonem 303, pozostałe nasze jednostki lotnicze w Wielkiej Brytanii również będą dywizjonami, ale nie ma powodu, aby przenosić tę tradycję na jednostki niepolskie, gdyż kuriozalnym skutkiem takich zabiegów są eskadry śmigłowców liczące wszystkiego… dwie maszyny! Dobre sobie.

Oprócz niepoprawnego użycia terminów „dywizjon” i „eskadra” Czytelnik nie znajdzie w polskim przekładzie wielu innych powodów do zgrzytania zębami, jedynie kilka mało istotnych drobiazgów w rodzaju rozwinięcia skrótowca SBS jako Special Boat Squadrons – to tylko usterka, bo dalej jest już poprawnie. Można więc z pewną dozą zadowolenia stwierdzić, że polski przekład nie zepsuł oryginału, co w przypadku tego typu książek nie jest niestety regułą.

„Pilot Apacza” to kolejna publikacja, której zakupienie powinni rozważyć wszyscy Czytelnicy zainteresowani współczesną wojskowością, zarówno w jej aspekcie technicznym (AH-64 i jego brytyjska odmiana to przecież najlepsze obecnie śmigłowce bojowej świata), jak i taktycznym czy wręcz politycznym (mówimy tu przecież o wojnie w Afganistanie). Nie dajcie się jednak zwieść – ta książka nieprzypadkowo nosi taki właśnie tytuł. Dobitnie wykazuje bowiem, że technika techniką, ale w ośmiotonowym monstrum z Hellfire’ami i stu tuzinami pocisków do działka najważniejszym elementem pozostaje pilot.