Ot, obrodziło nam wspomnieniami. Po Schellenbergu – wydanym już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zrecenzowanym – przyszła pora na debiutujące w Polsce słynne „Dzienniki ze Spandau” Alberta Speera, chyba najbardziej niejednoznacznego spośród wierchuszki III Rzeszy.

Speer, powszechnie znany jako „architekt Hitlera”, był w praktyce nie tylko architektem, ale i ministrem uzbrojenia, w której to roli dał się poznać jako pierwszorzędny organizator i planista. W procesie norymberskim otrzymał wyrok dwudziestu lat więzienia. Wzbudziło to kontrowersje (niezależnie od kontrowersyjności samego procesu), gdyż krótszy wyrok przypadł w udziale von Neurathowi i Dönitzowi, a tyle samo – dwadzieścia lat – dostał Baldur von Schirach, Speer tymczasem zachowaniem podczas procesu skutecznie wytworzył wokół siebie mit „dobrego nazisty”. Czy słusznie? A to już inna sprawa.

W „Dziennikach ze Spandau” przeplatają się relacje z pobytu za kratami i wspomnienia z czasów świetności, gdy Hitlera obawiał się cały świat, a Speer miał zabudować przyszłe narodowosocjalistyczne imperium. Z jednej strony dowie się więc Czytelnik o reżimie panującym w Spandau, o tamtejszym systemie kar, szykan i przywilejów (do tych pierwszych zaliczał się na przykład czasowy zakaz pisania), o stosunkach panujących między więźniami a strażnikami oraz między strażnikami różnych narodowości, z drugiej zaś – pozna kulisy działania reżimu nazistowskiego, czasem naprawdę zaskakujące (choćby „kolejowe” rojenia Hitlera), i barwne otoczenie Wodza.

Dla Czytelnika-historyka to właśnie ten drugi aspekt będzie najcenniejszy, ale wcale nie trzeba być historykiem, aby sięgnąć po „Dzienniki ze Spandau”. Opisy monotonii życia za murami są bowiem – paradoksalnie – również interesujące. Pranie, sprzątanie i malowanie. Praca w ogródku i spacery (Speer wyliczył, że przespacerował w sumie prawie 32 tysiące kilometrów!). Rozmowy i kłótnie ze współwięźniami, a to z Hessem, a to z von Schirachem, a to szczególnie ciekawa dyskusja z Dönitzem tuż przed zwolnieniem admirała. A wreszcie rozważania o roli Hitlera nie tylko w historii Niemiec, ale i w jego, Alberta Speera życiu. Ot, takich choćby cytat z grudnia 1958 roku: „[…] z przerażeniem widzę, że znowu ustawiłem Hitlera obok Napoleona”. Adolfa H. jest w książce tak dużo, że w indeksie znajdziemy obok jego nazwiska jedynie łacińskie słowo passim – co znaczy w praktyce, że pojawia się w tak wielu miejscach, iż mija się z celem wymienianie wszystkich.

Podobnie jak w przypadku Schellenberga, trudno tu mówić o jakimkolwiek talencie literackim, niemniej jednak w tej monotonii jest coś ciekawego i wciągającego. Trudno mi wskazać, który element – w książce teoretycznie nudnej – może być tak pociągający, ale zgaduję, że byłby to portret psychologiczny, zarówno narratora-autora, jak i jego współwięźniów. Gdyby Speer walnął prosto z mostu: „ja byłem taki a taki, natomiast Hess taki a taki”, wtedy byłoby to żałośnie nudne, natomiast obserwując zachowania, rozmowy, gesty, Czytelnik może sam sobie wyrobić zdanie.

A skoro już o psychologii mowa: chciałbym się dowiedzieć, czy autor planował wzbudzić w Czytelniku współczucie. Bo jeżeli tak, to udało mu się. Nie chodzi bynajmniej o to, że Speer przekonał mnie o swojej niewinności. W „Dziennikach…” nie ma ostentacyjnego wybielania się, problem Holocaustu praktycznie nie istnieje; nie może to dziwić w świetle niekorzystnych dla Speera ustaleń dokonanych przez historyków po jego śmierci. Współczucie pod adresem więźnia numer 5 – taki bowiem miał numer – sprowadza się do smutnej konstatacji: „cholera, ciężko tam miał”. No ale sorry, chłopie, za niewinność nie siedziałeś.

Książka ma podział najbardziej logiczny z możliwych – kolejne rozdziały wyznaczają rok po roku uwięzienia. Każdy rok zaś to wpisy dzienne, których liczba jest oczywiście mniejsza (i to dużo mniejsza) od liczby dni, które Speer przeżył za murami Spandau. Część z nich autor po prostu usunął, a wiele nigdy nie powstało. Nie raz i nie dwa trafia Czytelnik na słowa takie jak „ponad miesięczna przerwa w pisaniu” czy „od dwóch tygodni żadnych wpisów”.

Książka jako produkt wydawniczy prezentuje się imponująco – ponad pół tysiąca stron formatu mniejszego niż tradycyjny magnumowski, a całość ma urodę nawiązującą do dawnej, opozycyjnej „bibuły”, nader trafnie, zważywszy na okoliczności, w jakich wspomnienia powstały. Duży plus za ilustracje: zdjęcia Speera z lat świetności i uwięzienia oraz reprodukcje jego prac. Równie duży: za wspomniany już indeks. Doprawdy, trudno mi zrozumieć, że jakieś wydawnictwo mogłoby nie umieścić indeksu w tego typu książce, a jednak takie się zdarzają. A jeszcze większy: za tłumaczenie. Wydawnictwo Magnum zebrało sobie „stajnię” naprawdę porządnych tłumaczy i jako tłumacz stwierdzam, że sam chętnie bym coś dla nich przetłumaczył (choć w sumie dobrze mi tam, gdzie teraz pracuję). Poziom merytoryczny ich przekładów jest na pewno wyższy niż w Znaku.

Szczerze się cieszę, że ta ważna książka pojawiła się w naszym kraju. Jest cennym źródłem wiedzy, obowiązkowym elementem w domowej biblioteczce historyka i pasjonata. Jeśli miałbym wybierać pomiędzy Speerem a niedawno recenzowanym Schellenbergiem, nie miałbym wątpliwości: bierzcie i czytajcie Speera. Chociaż są to książki na tyle różne, że z powodzeniem można przeczytać obie i nie mieć wrażenia powtarzalności.