Są takie książki, których po prostu się nie zapomina. „Barbarossa” z pewnością zalicza się do tego grona, choć nie jestem pewien, czy jej Autor byłby szczęśliwy, wiedząc, dlaczego jego praca zasługuje, moim zdaniem, na takie wyróżnienie.
Przyznam się, iż zasiadając do pisania recenzji, miałem spory problem, od czego zacząć. To nie jest w końcu mała książeczka, a na komentarz zasługuje tu praktycznie wszystko – i osoba Autora, i wydawnictwo, parę słów trzeba poświęcić bibliografii, mapom i przypisom… Oj, jest co robić. Niemniej wierzę, iż przechodząc powoli od jednej rzeczy do drugiej, będę mógł wystarczająco jasno wyjaśnić Państwu, dlaczego jest to dla mnie książka po prostu niezapomniana.
Zanim jednak zacznę, jedno małe zastrzeżenie. Zdaję sobie sprawę, iż Autor nie jest zawodowym historykiem. Dimbleby studiował na Royal Agricultural College, a potem pracował w radiu i telewizji. Jest więc w najlepszym przypadku historykiem amatorem, osobą bez formalnego przygotowania do zajmowania się tym przedmiotem. Skoro jednak sam i z nieprzymuszonej woli wszedł na terytorium historii wojskowości, to – na potrzeby niniejszej recenzji – jego pracę traktować będę jako książkę na wskroś historyczną.
Trochę z przodu, trochę z tyłu
Zaczynając od formalności – niniejsza recenzja dotyczy polskiego wydania książki „Barbarossa”, oryginalnie wydanej w 2021 roku jako „Barbarossa. How Hitler Lost the War”. Wszelkie poniższe uwagi odnoszą się wyłącznie do wydania polskojęzycznego z 2023 roku. Książka ma łącznie 688 stron, z czego sama zasadnicza jej część zajmuje około 590. Pracę urozmaicono 12 mapami i czarno-białymi zdjęciami na 24 nienumerowanych stronach z papieru lepszej jakości.
Pierwszy problem związany jest właśnie z mapami. To, że na jednej z nich mamy „Poland” zamiast „Polska”, można by jeszcze wytłumaczyć zwykłym przeoczeniem, natomiast o wiele większym zgrzytem jest przyjęcie przez wydawnictwo przedwojennego układu granic (i nazewnictwa) dla map opisujących przecież wydarzenia znacznie późniejsze. Na mapie obrazującej wydarzenia z lat 1940–1942 nie powinno być ani Czechosłowacji, ani Polski.
Zupełnie kuriozalnie zaś prezentuje się mapa „Miejsca masowych zbrodni i obozy śmierci 1941–1942 r.”, gdzie miejsca te zaznaczono (z dyskusyjną dokładnością) po prostu na terenie Polski w jej przedwojennych granicach, kompletnie ignorując zmiany, do których doszło w tej przestrzeni po 1 września 1939 roku. Nie dysponuję angielskim oryginałem, więc nie jestem w stanie dokonać tu porównania. Trochę jednak dziwie się polskiemu wydawnictwu, iż puściło takie „coś” do druku, szczególnie mając w pamięci dyskusje wywoływane nieszczęsnym zwrotem „polskie obozy śmierci”.
Równie ciekawie, a może i ciekawiej, prezentują się elementy zamieszczone na końcu, czyli „Przypisy końcowe”, „Bibliografia selektywna”, „Indeks nazwisk” i „Spis ilustracji”. Zacznijmy może od pierwszego elementu.
Nie wiadomo czemu, numerację przypisów rozpoczęto od „11”. Mamy więc przypisy 11–19, potem 10, a potem już 11 i dalej zgodnie z przyjętym porządkiem, aż do końca przypisów odnoszących się do rozdziału pierwszego. Pierwszy przypis odnoszący się do rozdziału drugiego występuje znowu jako 11. Tym razem jednak kolejny to 22, potem mamy 33, 44, 55, 66, 77, 88 i 99. I tak dochodzimy do 10, po czym numeracja idzie już swoją naturalną drogą. Tak wyglądają przypisy do rozdziałów od trzeciego do trzydziestego drugiego (ostatniego) oraz „Epilog”, z wyjątkiem tych odnoszących się do rozdziału siódmego, gdzie numeracja jest bezbłędna. Szczęśliwa siódemka? Co ciekawe, w samym tekście numeracja przypisów wydaje się poprawna w każdym rozdziale.
Dla pełności oglądu warto wspomnieć, iż również numeracja ilustracji we wspomnianym spisie zaczyna się od „11” i postępuje dalej tak samo jak w wypadku przypisów do rozdziału pierwszego. Chochlik drukarski najwyraźniej miał używanie przy plikach dotyczących tej pracy.
Autorze, z czegoś korzystał?
Zostawiając na boku kwestię numeracji przypisów, warto zainteresować się samymi źródłami, z których korzystał Autor przy tworzeniu swego dzieła. Jako mamy tu do czynienia z „selektywną” bibliografią, sporządzaną według klucza znanego tylko Autorowi, będę rozpatrywał zawartość przypisów i bibliografii jako jedno.
Pierwszym elementem rzucającym się w oczy jest dosyć dziwne podejście wydawnictwa do prac mających polskie przekłady. Czasem mamy oryginalny przypis do pracy anglojęzycznej uzupełniony przez odnośnik do polskiego przekładu, niekiedy jednak znajdujemy przypis odnoszący się od razu do polskojęzycznego wydania. O ile pierwszy sposób jest jak najbardziej mile widziany, o tyle stosowanie drugiego wariantu trochę zaskakuje. Być może mamy tu do czynienia z prostym błędem, polegającym na wykasowaniu pierwotnego przypisu i zastąpienia go tym, który jedynie powinien go uzupełniać.
Większym problemem, przynajmniej z perspektywy świadomego czytelnika, jest zawartość samych przypisów i bibliografii. Napiszę może najpierw o tym, co tam jest, a następnie zasugeruję, co jednak powinno się tam znaleźć.
Braki i znaki zapytania
Zarówno w bibliografii, jak i w przypisach znajdujemy prawie że wyłącznie prace anglojęzyczne. Napisałem „prawie”, gdyż znajdują się tam też odnośniki do dwóch prac rosyjskojęzycznych, niemniej jestem pewien, iż są to odnośniki do informacji pozyskanych dzięki pomocy Luby Winogradowej, która pomagała Dimbleby’emu w pisaniu jego pracy, także jako tłumaczka. Cytując fragment podziękowań: „Korzystałem (…) także z listów i pamiętników, które doktor Winogradowa odnalazła w różnych archiwach i które przetłumaczyła na język angielski”. Nigdzie nie ma też śladu po publikacjach czy archiwaliach w języku niemieckim.
Wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest – zapewne – banalnie proste, i niestety bardzo obciążające dla recenzowanej pracy. Najwyraźniej Autor „Barbarossy”, książki dotyczącej w swym meritum kampanii rosyjskiej, nie zna ani niemieckiego, ani rosyjskiego. Ma to kolosalne znaczenie dla wartości pracy, jako że ten deficyt w praktyce uniemożliwia mu bezpośredni kontakt z materiałem źródłowym czy nietłumaczoną literaturą przedmiotu.
Idąc dalej: ani przypisy ani bibliografia nie wskazują na to, by Dimbleby przeprowadził jakąkolwiek kwerendę naukową przynajmniej w archiwach zdominowanych przez język angielski, czyli w Wielkiej Brytanii lub Stanach Zjednoczonych. W podziękowaniach wymienia zresztą panią Kate Patten, która miała dla niego przeprowadzić kwerendę dotyczącą dokumentów brytyjskiego MSZ i rządu, niemniej we wspomnianych już miejscach (przypisy i bibliografia) trudno szukać śladów takiejże kwerendy w postaci przypisów do konkretnych dokumentów archiwalnych, za wyjątkiem dwóch (!) przypisów zawierających sygnatury mające odnosić się do materiałów w brytyjskim Public Record Office w Kew. Problem tkwi jednak w tym, że po wpisaniu ich w katalog on-line tego archiwum nie otrzymujemy żadnych sensownych wyników.
Dla pełności obrazu wypada zauważyć, iż w przypisach znajdziemy także inne odniesienia do różnych archiwaliów, niemniej są to albo dokumenty cytowane za inną publikacją, albo w ogóle nie podano źródła pochodzenia danej informacji. Dla przykładu, na s. 634 znajdziemy przypis 66 do rozdziału szóstego: „Audycja BBC, 1 października 1939 r.”. Nie wyjaśniono jednak, czy jest to informacja podana za innym opracowaniem, czy też Dimbleby miał okazję odsłuchać nagrania w jakimś archiwum czy bibliotece.
Co Autor pominął?
Zostawiając już za sobą omówienie tego, co jest w przypisach i bibliografii, czas powiedzieć choć dwa słowa o tym, co tam powinno się znaleźć. I nie chodzi tutaj wyłącznie o brakujące archiwalia, często dostępne w internecie (niekiedy za drobną opłatą) i możliwe do pozyskania dla każdego, kto dysponuje komputerem i stałym łączem.
Wielkim, w moim odczuciu, zaniedbaniem Autora jest pominięcie znanych prac autorstwa Wiktora Suworowa i Marka Sołonina, wydanych (częściowo) także w języku angielskim. Żeby tego było mało, w zasobach Internet Archive znajdziemy (legalne!) egzemplarze książek „Icebreaker” i „The Chief Culprit” pierwszego z panów. Obojętnie, czy ktoś się zgadza z tezami tych autorów czy nie, do ich książek trzeba się po prostu odnieść, pisząc jakąkolwiek pracę o „Barbarossie” czy kampanii rosyjskiej jako takiej. Dlaczego? Zapraszam Państwa do lektury tychże prac (wydanych już dawno po polsku), zrozumiecie. Są one po prostu literaturą podstawową dla każdej osoby mającej ochotę zająć się tę tematyką.
Idąc dalej, wyraźnie widać w „Barbarossie” brak porządnej literatury dotyczącej historii wojskowości i uzbrojenia. Autor przepisuje po prostu pewne mity i uproszczenia obecne w starszych opracowaniach bez żadnej refleksji czy zastanowienia. Dla przykładu: sowieckie karabiny Mosin są określone przez Dimbleby’ego jako „przestarzałe”. Okej, rozumiem, trudno uznać konstrukcję wprowadzoną do użytku w 1891 (acz później modernizowaną) za szczyt nowoczesności. W takim wypadku wypadałoby jednak napisać, iż również niemiecka piechota była wyposażona w przestarzałe karabiny, wprowadzone na uzbrojenie w 1898 roku, aczkolwiek i te doczekały się późniejszych modyfikacji. A gdzieś tam po drodze można by coś wspomnieć o SWT-40 i o tym, które z państw, Niemcy czy ZSRS, pierwsze wprowadziło do powszechnego użytku zasilany magazynkowo karabin samopowtarzalny. Dimbleby jednak tego nie wie, i najwyraźniej nie chce wiedzieć. Po co psuć sobie narrację.
Barbarossa. Jak Autor przegrał książkę
Czas przejść do oceny zasadniczej części recenzowanej książki. Patrząc jednak na powyższe akapity, wiecie już Państwo zapewne, czego się spodziewać.
„Barbarossa” to, w mojej ocenie, dosyć klasyczna i stereotypowa praca „historyka”, przepisującego od innych podobnych mu autorów stosujących zbliżone metody „badawcze” i wykazujących się takim samym brakiem chęci do zgłębiania opisywanych zagadnień. Najważniejsza jest dla nich dobra, płynna i wciągająca opowieść o danym zagadnieniu, fakty (przedstawiane selektywnie) są tu tylko tłem lub pretekstem, niczym więcej.
W taki sposób da się napisać książkę na każdy temat, od pracy popularnohistorycznej przez poradnik turystyczny aż po książkę kucharską. Ot, wystarczy zaczerpnąć wiedzę z odpowiednio dużej liczby opracowań, potem ubrać ją w ładnie dobraną narrację i książka gotowa. A to, czy ktoś z niej korzystając, zgubi się w terenie lub też dozna przykrego zatrucia pokarmowego, zdaje się Autora nie interesować.
O czym więc pisze Dimbleby w swej pracy? Armia niemiecka była perfekcyjnie przygotowana do walki, a sowieckie czołgi były przestarzałe i wymagające napraw; owszem, były „praktycznie niezniszczalne” KW-1 i T-34 (które potem oczywiście pokazały swą wyższość), ale było ich za mało. Niemieckie siły powietrzne zniszczyły sowieckie lotnictwo pierwszego dnia walk praktycznie na ziemi. Stalin do końca nie wierzył w niemiecki atak, nie słuchał ostrzeżeń wywiadu, będąc zamiast tego skupionym na przygotowaniach ZSRS do obrony. Czy jesteście Państwo w stanie przeczytać to bez przynajmniej lekkiego uśmiechu na ustach? Czy nie czytaliście już tego w innych publikacjach?
Tych stwierdzeń nie da się po prostu obronić w świetle współczesnej literatury przedmiotu. Autor twierdzi co prawda, iż „Moje półki uginają się pod ciężarem książek, esejów, prac badawczych, oficjalnych dokumentów…”, niemniej trudno brać to stwierdzenie na poważnie; chyba tylko jako dowód na złą jakość jego mebli.
Dwa fragmenty książki zasługują – moim zdaniem – na osobne omówienie. Choćby ten ze s. 37, odnoszący się do gotowości sowieckiego społeczeństwa do walki i poświęceń: „Reżim rządzący wyłącznie za pomocą terroru nigdy nie byłby w stanie zdobyć lojalności ludzi, bez których zaangażowania w walkę jego klęska byłaby nieunikniona”. Wielka szkoda, iż Autor nie raczył odnotować istnienia Hilfswillige, RONA czy ROA, a generał Własow jest tu nieobecny. Wbrew pozorom wielu mieszkańców ZSRS nie miało większej ochoty na obronę stalinowskiego imperium i przyłączało się w ten czy inny sposób do niemieckiego wysiłku wojennego. Niemniej Autor uznał za stosowne nie poruszyć tej tematyki, jeśli – rzecz jasna – w ogóle miał świadomość jej istnienia.
Inny element „Barbarossy”, który przyciągnął moją uwagę w szczególny sposób, znajduje się na stronie 213, a dokładniej chodzi tu o przypis odnoszący się do wspomnień jednego z asów Luftwaffe, Hansa-Ulricha Rudla. Cytując: „Z godnego zaufania źródła wiem, że wspomnienia Rudla nie zawsze są wiarygodne”. Nazwijcie mnie, Szanowni Państwo, staromodnym, niemniej trudno mi zaakceptować argumentację Autora opartą o „Trust me, bro”, lub też: „Zaufaj mi, brachu”. Gdybyż padło tu stwierdzenie o jakichś badaniach, porównaniach z archiwaliami czy literaturą, zrozumiałbym. Jednak nie znajdziemy niczego takiego.
Podsumowanie
W tym momencie pozwolę sobie na postawienie tamy. Jak już wspomniałem, recenzowana praca nie jest chuda, a liczba dyskusyjnych fragmentów zamieszczonych w niej przez Autora jest dosyć długa i na pewno niewyczerpana tą niewielką recenzją. Myślę jednak iż to, co już napisałem, w pełni wystarcza do wyrobienia sobie opinii o tej książce. Jeśli ktoś jednak czuje niedosyt, zapraszam do osobistej lektury „Barbarossy”, na przykład w jakiejś czytelni czy bibliotece.
W mojej ocenie „Barbarossa. Jak Hitler przegrał wojnę” to książka przestarzała już w momencie jej napisania. Braki w literaturze przedmiotu i archiwaliach dyskwalifikują ją nie tylko jako pracę historyczną, ale nawet jako książkę popularnonaukową. Trudno też uznawać tezę przedstawioną przez Autora za nowatorską. Wszystko to sprawia, iż dla doświadczonego entuzjasty, a tym bardziej dla doświadczonego historyka, wartość merytoryczna tejże pracy jest zasadniczo zerowa.