Nareszcie! Nareszcie w Polsce pojawiła się porządna autobiografia współczesnego pilota myśliwskiego. I to właśnie t a k o n k r e t n a autobiografia. Kiedy ogłoszono wydanie anglojęzycznego oryginału, ostrzyli sobie na nią zęby miłośnicy lotnictwa na całym świecie. Są to bodaj jedyne obok „Vipers in the Storm” Keitha Rosenkranza wspomnienia amerykańskiego pilota F-16, a co ważniejsze – książka Dana Hamptona jest z tych dwóch zdecydowanie lepsza, chociaż kto czytał Rosenkranza, ten wie, że i na „Vipers in the Storm” warto wydać te niecałe dwadzieścia dolarów.
Dan Hampton to z pewnością jeden z najbardziej doświadczonych lotników wojskowych ery pozimnowojennej. Zaliczył dwie wojny w Zatoce Perskiej, spędził 608 godzin w kokpicie w misjach bojowych i zasłynął jako najskuteczniejszy z Wild Weasels – 21 zlikwidowanych stanowisk obrony przeciwlotniczej. Teraz, jako podpułkownik w stanie spoczynku, poświęcił się karierze pisarskiej, opublikował już nie tylko autobiografię, ale i niedostępną (jeszcze?) po polsku powieść „The Mercenary”.
Ja w autobiografiach szukam przede wszystkim szczerości, uczciwości wobec Czytelnika. I w tej kwestii Hampton mnie nie zawiódł. Jasne, ma rozbuchane ego, jak przystało na myśliwca, ale nie można powiedzieć, że na siłę się wybiela. A już na pewno nie można powiedzieć, że na siłę wybiela US Air Force. Wręcz przeciwnie – podobnie jak znany nam już Richard Marcinko teraz, kiedy odszedł już z czynnej służby, może bez skrępowania pisać światu o tym, co przez lata przyprawiało go o wściekłość, przede wszystkim o dekownikach. No i to urocze obrzydzenie – bo takie słowo chyba najlepiej tu pasuje – faktem, że „pilot transportowy C-130 skończył jako zwierzchnik całego amerykańskiego lotnictwa” (s. 158). Na szczęście generał Norton A. Schwartz odszedł już na emeryturę, a jego następca Mark Welsh latał najpierw na A-10, a następnie na F-16.
Na szczęście Hampton nie przesadza z wątkami politycznymi. W ostatecznym rozrachunku jest to książka o lotnictwie (także o jego historii) i o pilotażu. Autor – może i zgodnie z sugestią redaktora, ale cóż to za różnica? – zachował idealne proporcje między publicystyką, refleksjami i akcją w powietrzu. Tej jest zdecydowanie najwięcej. Nie tylko nad Irakiem i w Iraku, ale też w Egipcie, gdzie Hampton służył jako instruktor tamtejszych pilotów. I nie ma o nich zbyt dobrego zdania.
Ogromnie bałem się o jakość przekładu. Dość już widziałem świetnych książek o tematyce lotniczej położone właśnie jakością merytoryczną tłumaczenia we fragmentach poświęconych lotnictwu (pamięta ktoś jeszcze „Tak niewielu”?). Na szczęście tym razem obeszło się bez wyrywania włosów z głowy. Miałbym pewne uwagi do przekładu Kamila Lesiewa, ale niech tam – na polskim rynku księgarskim tłumaczenie Hamptona i tak wyróżnia się na plus. Sporo roboty miał zapewne konsultant Bartosz Głowacki, którego zapewne kojarzą przynajmniej niektórzy nasi Czytelnicy. Gdybym jednak sam miał wybierać konsultanta, postawiłbym chyba na Witolda Sokoła (tego pewnie też Czytelnicy znają, choć może pod nom de guerre „Toyo”) albo nawet, jeśli już nie oszczędzamy pieniędzy, zaprosiłbym do współpracy pułkownika Rościsława Stepaniuka.
Skoro już o Czytelnikach i przekładzie mowa… Jeśli ktoś swobodnie posługuje się mową Shakespeare’a i Hemingwaya, zachęcam mimo wszystko do sięgnięcia po anglojęzyczny oryginał. Wszelakie smaczki językowe (żargon, podteksty, humor), których w angielszczyźnie Hamptona jest mrowie, w przekładzie często zanikają, gdyż przełożyć się ich po prostu nie da, a z kolei żargon polskich lotników to nie to samo. Nie, że gorszy, po prostu jest inny. Czytelnik, który czuje, że będzie w stanie docenić wszystkie smaczki, nie powinien pozbawiać się tej przyjemności. Czytałem obie wersje i zapewniam, że anglojęzyczna jest dużo bardziej soczysta i, paradoksalnie, dużo prostsza w odbiorze, właśnie przez naturalność języka, której brakuje przekombinowanemu polskiemu przekładowi. Sama książka – abstrahując od warstwy czysto językowej – jest najwyższych lotów. Dostarcza niesamowitej dawki wiedzy o funkcjonowaniu najpotężniejszych wojsk lotniczych świata i (to chyba ważniejsze) o subkulturze elity elit – lotników myśliwskich i „Dzikich Łasic”. Jako podkład muzyczny do czytania wypada oczywiście polecić piosenki Dos Gringos.
Ze wspomnień amerykańskich pilotów równać się z „Viperem” mogą tylko książki wspomnianego Rosenkranza i pilota US Marine Corps Michaela Franzaka („A Nightmare’s Prayer”). Autorowi należą się najwyższe pochwały. Lub też, jak mawiają amerykańscy piloci, Sierra Hotel!
Addendum (24 kwietnia): Aż mi wstyd, że zauważyłem to dopiero, kiedy wziąłem do ręki finalną, drukowaną wersję książki (recenzowałem egzemplarz okazowy, z białą okładką), a nie już po obejrzeniu grafiki. No przecież to nie jest kokpit F-16, widział kto kiedy, żeby Viper miał owiewkę dzieloną nad HUD-em?