„II wojna światowa na morzu” – trudno o tytuł bardziej klarowny, ale też mówiący tak niewiele. Gdyby chcieć wymienić jedynie hasłowo wszystkie zagadnienia, które mogłyby się w takiej książce znaleźć, potrzebnych by było kilkaset lub kilka tysięcy stron. Książka wydana przez Znak ma ich 878, z czego właściwej treści jest 745, a reszta to przypisy od Autora, bibliografia i indeks. Dla porównania: historia działań samej US Navy w czasie drugiej wojny światowej napisana przez Samuela Morisona liczy piętnaście tomów po kilkaset stron każdy. W jaki sposób Craig Symonds upchnął w takiej objętości zagadnienie tak olbrzymie? Czy nie pominął niczego istotnego?
Książka podzielona jest na pięć części dzielących się z kolei na rozdziały, których łącznie jest dwadzieścia siedem. Autor zastosował układ chronologiczny, ale z akcentami problemowymi. Jak tłumaczy sam Symonds, nie było jednej wojny na Atlantyku, drugiej na Pacyfiku a trzeciej na Morzu Śródziemnym. Działania na wszystkich akwenach toczyły się równocześnie, dlatego odstąpił od pomysłu poświęcania osobnych części poszczególnym teatrom działań wojennych. Przez taki zabieg lektura może wydawać się nieco chaotyczna, gdy nagle z Guadalcanalu przenosimy się na Maltę, by za chwilę powrócić w inne miejsce Oceanu Spokojnego, ale dzięki temu Czytelnik ma szansę zobaczyć, jak ścisłe były powiązania pomiędzy działaniami na przeciwległych regonach globu. Nie raz bywało, że przydzielenie okrętów desantowych jednej operacji wstrzymywało realizację planów w zupełnie innym miejscu świata.
Przedstawienie działań wojennych, poszczególnych starć i bitew nie było celem samym w sobie. Na rynku dostępnych jest przecież wiele szczegółowych opracowań poszczególnych kampanii czy pojedynczych bitew, z którymi ogólna książka Symondsa nie może się równać pod względem szczegółowości (chociaż i pod tym względem wypada przynajmniej bardzo dobrze). Książka ma przede wszystkim dać odpowiedź na pytanie, do jakiego stopnia działania wojenne były uwarunkowane wydarzeniami na morzach. Takich przykładów jest mnóstwo. Gdyby nie wygrana w bitwie o handel na Atlantyku, Wielka Brytania musiałaby skapitulować. Zwycięstwo Brytyjczyków pod El Alamein byłoby niemożliwe bez konwojów dowożących uzbrojenie oraz prowadzonych równolegle działań marynarki zatapiających konwoje włoskie i niemieckie. Naloty dywanowe na Japonię byłyby niemożliwe bez zajęcia wysp na Pacyfiku, skąd mogły startować B-29. To tylko trzy z wielu przykładów wpływu działań floty na ogólny przebieg wojny.
Mimo ogromu materiału do zmieszczenia na kilkuset stronach Autorowi udało się zachować odpowiedni balans między ujęciem syntetycznym danego zagadnienia a wchodzeniem w szczegóły jednej czy drugiej bitwy. Przykładowo w rozdziałach dotyczących bitwy o Atlantyk nie mamy opisanej każdej bitwy konwojowej i każdego zatopionego statku czy U-Boota, ale tylko kilka najbardziej typowych czy z jakiegoś względu wyróżniających się przykładów takich starć, które służą jako ilustracja do przedstawiania szerszego planu. W innym miejscu możemy szybko się przenieść z gabinetów polityków, którzy „ręcznie” kierowali daną operacją (lubował się w tym zwłaszcza Winston Churchill), na pokład konkretnego okrętu lub grupy okrętów tę operację wykonujących. To sprawia, że Czytelnik poznaje drugą wojnę światową na morzu od każdej strony, od szczytów władzy, gdzie zapadały decyzje strategiczne, poprzez dowódców flot i okrętów po pojedynczych marynarzy i pilotów.
Nawet w tak dużej objętości nie da się jednak zmieścić wszystkiego. Autor poszedł sam ze sobą na kompromis i uznał, że pierwszeństwo mają te wydarzenia o kluczowym wpływie na przebieg i ostateczny rezultat wojny. Z tego powodu wydarzenia na teatrach peryferyjnych są jedynie wzmiankowane (jak opis działalności floty radzieckiej na Bałtyku ograniczony tylko do kilku miesięcy w 1941 i 1945 roku) lub zupełnie pomijane (jak działania na Morzu Czarnym). Patrząc z perspektywy polskiego Czytelnika, nie można nie zauważyć całkowitego braku kampanii wrześniowej. Pierwszy miesiąc wojny został ujęty w jednym zdaniu we wstępie, gdzie przywołany jest moment wybuchu wojny poprzez rozpoczęcie ostrzału z niemieckiego pancernika Schleswig-Holstein. Właściwa opowieść rozpoczyna się już w październiku 1939 roku od ataku U-47 na Scapa Flow. Nie twierdzę, że wojna obronna Polski powinna być opisana w najmniejszych szczegółach, ale moim zdaniem warto by było przybliżyć Czytelnikom na całym świecie, jak rozpoczęła się druga wojna światowa. Ostatecznie nie chodzi tylko o Polskę, ale była to przecież również pierwsza kampania i chrzest bojowy dla Kriegsmarine.
Plusem książki są też niewielkie, ale cenne akapity, wyjaśniające czy prostujące obecne od lat mity. Przykładem może być depesza admirała Nimitza do admirała Halseya w czasie bitwy w Zatoce Leyte. Walter Borneman w znakomitej skądinąd książce „Admirałowie” pisze, że szyfrant dodał do depeszy dopełnienie, które miało utrudnić wrogowi odszyfrowanie, jednak w tym konkretnym wypadku można je było pomylić z treścią wiadomości. Jak pokazuje Symonds, było to raczej trudne, bo dopełnienie było oddzielone od właściwej treści wiadomości dwoma identycznymi spółgłoskami, które każdy dowódca, a tym bardziej Halsey, otrzymujący setki depesz, powinien od razu dostrzec. Innym przykładem jest umniejszenie znaczenia, albo przywrócenie właściwego, portów Mulberry, których rzeczywista rola nie była tak wielka, jak się to często przedstawia, a ich wydajność okazała się jedynie minimalnie większa niż okrętów LST rozładowujących zaopatrzenie bezpośrednio na plaży.
Żadna książka nie jest idealna i tutaj także możemy znaleźć kilka rzeczy, do których można się przyczepić. Są to przeważnie błahostki, ale przytoczmy je, aby nie być posądzonym o widzenie jedynie plusów dodatnich i pomijanie plusów ujemnych. Przykładowo na stronie 292 znajdujemy informację, że na początku 1942 rok japońskie podboje rozciągały się na obszarze 25 tysięcy kilometrów kwadratowych. Jest to wartość „nieco” zaniżona, jeśli wziąć pod uwagę, że powierzchnia Polski wynosi 312 tysięcy kilometrów kwadratowych. Ponadto można mieć wątpliwości co do indeksu. Brakuje w nim chociażby Schleswiga-Holsteina, a skoro brakuje jednego okrętu, może brakować i innych. Odnośnie do samych okrętów wydaje mi się, że w całej książce panuje duża dowolność pod względem stosowania skrótowców poprzedzających nazwy własne poszczególnych jednostek – raz są, raz ich nie ma.
Duże pochwały należą się za to redakcji wydawnictwa Znak za przygotowanie polskiej wersji książki, szczególnie myślę tu o tłumaczu Fabianie Trylu i konsultancie merytorycznym Krzysztofie Kubiaku. Dzięki nim książkę uzupełniono licznymi przypisami dopełniającymi treść o informacje, które Autor uznał za zbędne lub były dla niego oczywiste, ale nie muszą takie być dla Czytelników spoza Stanów Zjednoczonych. Przypisy wnoszą wiele dodatkowych informacji, a zdarza się, że doprecyzowują lub poprawiają jedno czy drugie twierdzenie Craiga Symondsa.
Z pewnością jest to jedna z najlepszych przekrojowych książek dotyczących drugiej wojny światowej na morzu. Przebogata treść uzupełniona licznymi ilustracjami i mapami daje Czytelnikowi ogólny, ale rzetelny i kompleksowy obraz zmagań na morzach i oceanach w latach 1939–1945. Drobne wpadki czy pominięcie niektórych tematów nie wpływają negatywnie na jej ocenę. Książka Symondsa jest z pewnością warta każdej wydanej na nią złotówki.