Kiedy zakończyło się średniowiecze, a rozpoczęła epoka nowożytna? Po jakim wydarzeniu świat w ciągu jednego pokolenia przestał być taki, jakim znali go współcześni? Po wynalezieniu druku przez Gutenberga? A może wraz z przybiciem do drzwi kościoła zamkowego w Wittenberdze 95 tez Marcina Lutra i zapoczątkowaniu tym samym reformacji w Kościele katolickim? Czy raczej w dniu zdobycia Konstantynopola przez osmańskich Turków? Charles C. Mann – amerykański dziennikarz i pisarz specjalizujący się w tematach naukowych – udowadnia, że największy przełom przyniosło odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba w 1492 roku. I choć tą tezą Autor sam Ameryki nie odkrywa, jej udowadnianie okazuje się pasjonującą lekturą. Książka jest niejako uzupełnieniem poprzedniego, bestsellerowego dzieła: „1491. Ameryka przed Kolumbem”. Niejako, ponieważ nic nie stoi na przeszkodzie, aby sięgnąć po nową książkę Manna bez przeczytania poprzedniej.

Kolumb powinien znaleźć się na czarnej liście alterglobalistów. I to na jednym z pierwszych miejsc. Całe „zło” związane z globalizacją zaczęło się wraz z jego pierwszym krokiem w Nowym Świecie. Mann przekonująco udowadnia, że niemal każdy zakątek Ziemi doznał przemiany pod wpływem miejsc, które do 1492 roku były położone zbyt daleko na jakiekolwiek znaczące oddziaływanie. Ba! O większości nawet nie wiedziano, że istnieją. Wyczyn Kolumba to nie tylko początek globalizacji, ale – nie brakuje takich opinii w świecie nauki – nawet nowej ery: homogenocenu, gdy dwie dotąd rozwijające się niezależnie półkule, zlały się w świat, który znamy dzisiaj. Rozpoczęła się napędzana głównie przez handel, zwłaszcza na linii Chiny (jedwab) – hiszpańskie kolonie w Ameryce Południowej (srebro), biologiczna wymiana kolumbiańska. Zdaniem autora przeobrażenia ekologiczne ukształtowały międzykontynentalną wymianę gospodarczą, co z kolei pociągnęło ze sobą konsekwencje polityczne zauważalne jeszcze dzisiaj. Odkrycie Kolumba zapoczątkowało też – nie mające w dziejach wcześniejszego odpowiednika – gigantyczne „przetasowanie” naszego gatunku. W latach 1500–1840 do obu Ameryk przypłynęło blisko 12 milionów Afrykańczyków i 3,5 milionów Europejczyków. Ci pierwsi oczywiście nie z własnej woli… Przy okazji: rozdział poświęcony parapaństewkom zakładanym przez zbiegłych niewolników jest jednym z ciekawszych w książce. Oczywiście aparat „białej” władzy nie mógł sobie pozwolić na tolerowanie takich osad, głównie dlatego, że jednym z ulubionych „sportów” zbiegów z plantacji były napaści na szlaki handlowe. Stąd wręcz regularne wojny. Pysznie – jakkolwiek by to brzmiało – czyta się o porażce Holendrów w wojnie domowej na terenie dzisiejszego Surinamu. Przegrani, zgodnie z afrykańskim zwyczajem, musieli wypić własną krew.

Dzięki książce dowiemy się, jaki związek ma nastanie małej epoki lodowej z załamaniem demograficznym w obu Amerykach; uprawa tytoniu z narodzinami pierwszego organu przedstawicielskiego w Ameryce Północnej; malaria i żółta febra z rozwojem handlu niewolnikami; sprowadzenie do Chin południowoamerykańskich warzyw z eksplozją demograficzną Państwa Środka; czy w końcu sprowadzenie do Europy ziemniaka na jej światową dominację w latach 1750–1950. Ale krzywdzące dla Autora byłoby uproszczenie problematyki zawartej w książce do odpowiedzi na pytanie, skąd w Europie wzięły się pomidory, a w Ameryce konie. Mann pełnymi garściami czerpie ze bogatego zbioru ciekawostek, ale nie dla taniego efekciarstwa. Służą one raczej do zilustrowania wywodu podpartego bogatą bibliografią i rozmowami z naukowcami – archeologami, antropologami, biologami, ekonomistami i specjalistami z zakresu historii rolnictwa.

Książka ukazała się nakładem poznańskiego Domu Wydawniczego Rebis. Już tylko to zdanie powinno stanowić rękojmię, że mamy do czynienia z dobrze przygotowanym produktem. Autor przekładu Janusz Szczepański zadbał, aby w trakcie tłumaczenia nie utracić ducha przedstawienia skomplikowanych procesów w przystępnym języku. Książkę wydano w twardej oprawie, co ma o tyle ważne znaczenie, że otrzymujemy do rąk ponad 700-stronicową pozycję (choć właściwy tekst zajmuje niewiele ponad pięćset stron). Nie brakuje ilustracji (tym razem wszystkie czarno-białe; bez wkładki z kolorowymi zdjęciami, od której Rebis rzadko stroni) ani czytelnych map.

Zbliżają się Święta, a książka amerykańskiego dziennikarza może być dobrym prezentem pod choinkę. Bynajmniej nie tylko dlatego, że dobrze prezentuje się na półce.