Stosunkowo łatwe podboje Hernána Cortésa w Meksyku i Francisca Pizarro w państwie Inków rozpalały wyobraźnię kolejnych zastępów hiszpańskich żołnierzy, przybywających do Indii Zachodnich z nadzieją zdobycia nieśmiertelnej sławy i – tak zupełnie przy okazji – bogactw, o których krajanie z biednych wyżyn Estremadury nigdy nie śnili. Wciąż nieodkryte ogromne połacie obu Ameryk kusiły, bo a nuż za siedmioma górami i za siedmioma rzekami jest władca, przy którego majętności aztecki Montezuma to biedak ledwo wiążący koniec z końcem. Gdy konkwistadorzy dowiedzieli się, że jeden z nich jest rytualnie ponoć obsypywany przez poddanych złotym pyłem, który spłukuje w wodach jeziora (regularnie „zasilanego” wrzucanymi doń kosztownościami), ruszyły poszukiwania El Dorado, „złotego człowieka”, i La Caneli, Krainy Cynamonu.
Jedną z nich – w 1541 roku – zorganizował brat Francisca Pizarro, Gonzalo, gubernator prowincji Quito. Po morderczej przeprawie przez Andy i dotarciu do wrót Amazonii wyprawa podzieliła się na dwie grupy z powodu braku żywności. Część żołnierzy ruszyła pod dowództwem Francisca Orellany na poszukiwanie jedzenia. Mieli wrócić po kilkunastu dniach, a stali się odkrywcami najdłuższej rzeki świata, przepływając ją dwiema łódkami w cztery miesiące. Dzisiaj towarzyszyłyby im kamery „National Geographic” – pięć wieków temu jedynymi „widzami” tej eskapady były bardziej lub mniej przyjazne plemiona (z przewagą tych drugich), które nigdy wcześniej nie widziały białego człowieka. Wyprawa ta była nie tylko walką o przeżycie, ale stała się też w dużej mierze swego rodzaju rekonesansem przed ewentualnym powrotem z większymi siłami zbrojnymi. Miała dać odpowiedź na pytanie, czy w ogóle warto to zrobić, czy jest co zdobywać.
Orellana był jednak innym typem konkwistadora niż wspomniani Cortés czy Pizarro. Wśród tych wybitnych, choć unurzanych po łokcie we krwi tubylców, jednostek wyróżniała go wyjątkowa zdolność uczenia się i inteligencja. Uczył się języków spotykanych Indian, a zamiast ich torturować w celu zdobycia informacji lub pożywienia, wolał z nimi rozmawiać. Towarzyszący wyprawie dominikanin Gaspar de Carvajal zanotował, że dotrzymywał umów danych Indianom i swoim ludziom, co wypada nad wyraz korzystnie w porównaniu z regularnym krzywoprzysięzcą Pizarrem. Orellana powrócił nad Amazonkę po kilku latach, już jako mianowany przez króla gubernator Nowej Andaluzji, jak nazwano odkrytą podczas poprzedniej wyprawy krainę. Tym razem „rzeka ciemności” była znacznie mniej gościnna, a sen o stworzeniu trzeciego po Meksyku i Peru markizatu prysnął, jeszcze zanim Orellana zmarł gdzieś na amazońskich bagnach, nie mogąc znaleźć w ujściu rzeki jej głównego nurtu. Kolejna wyprawa ruszyła tam dopiero w 1561 roku i wiąże się z postacią psychopatycznego Lopego de Aguirre, tak świetnie zagranego przez Klausa Kinskiego w filmie Wernera Herzoga. Amazonka przez krótki okres czasu nosiła nazwę Rio Orellana. Odkrywanie jej dorzecza na dobrą sprawę trwa do dzisiaj – wciąż żyją tu plemiona, które nigdy nie miały kontaktu ze światem zewnętrznym.
Książkę Buddy’ego Levy’ego można śmiało postawić na półce obok jego wcześniejszej pozycji wydanej przez Rebis, opowiadającej o podboju państwa Azteków przez Cortésa Powodem nie będzie tylko identyczny autor na okładce. To ten sam „klimat”, ta sama metodyka pracy. Autor opiera się w przeważającej mierze na źródłach z epoki, w tym na cennych wspomnieniach samych uczestników wyprawy Orellany, nie pomijając rezultatów najnowszych badań. Nie mamy jednak do czynienia z książką historyczną sensu stricto. „Rzekę ciemności” czyta się prawie jak powieść przygodową. Levy – amerykański dziennikarz i pracownik naukowy Washington State University – stosuje zabiegi, które tylko to wrażenie potęgują. Bo czyż historyk zajmowałby się stanem duszy Orellany? To nie przytyk, bo spędziłem z tą lekturą kilka popołudni, których na pewno nie uznam za stracone. Levy to dobra „firma”, a wypuszczony przez nią produkt polski wydawca potrafił dodatkowo świetnie opakować w twardą oprawę, dorzucając kilkanaście ilustracji i mapę wyprawy. Kto nie boi się płynąć szeroką na kilkadziesiąt kilometrów rzeką ciemności, zatrutych indiańskich strzał i walecznych kobiet, które – w przeciwieństwie do greckich odpowiedniczek – wcale nie odcinały sobie piersi, żeby lepiej posługiwać się łukiem, powinien sięgnąć po opowieść o wyprawie, która do El Dorado nie dotarła, ale stała się jedną z największych w historii odkryć geograficznych.