Gdyby zorganizować plebiscyt na najsłynniejszego polskiego lotnika z II wojny światowej, największe szanse mieliby zapewne Stanisław Skalski, Witold Urbanowicz, może i Jan Zumbach, ale raczej nie Bohdan Arct. Czy zasłużenie, trudno orzec. Liczba zestrzelonych samolotów wroga przemawia oczywiście na korzyść dwóch pierwszych, mających na koncie odpowiednio osiemnaście i pół oraz siedemnaście zwycięstw. Natomiast trzeba Arctowi przyznać, że spośród wszystkich ówczesnych lotników Polskich Sił Powietrznych okazał się najbardziej płodny literacko. Oczywiście nie należy zapominać o ciekawej, lekko skandalizującej autobiografii Zumbacha ani o krótkiej serii książek wspomnieniowych Urbanowicza, ale to właśnie Arct poświęcił się karierze historyka-literata, skądinąd wcale udanej.
O książkach tych przypomina Czytelnikowi wydawnictwo Tadeusza Zyska, które jako drugą po Niebie w ogniu wypuściło na polski rynek księgarski Alarm w St. Omer. Tym razem autor opowiada Czytelnikowi nie tylko o własnych doświadczeniach. Mieszają się tu bowiem wspomnienia samego Arcta z delikatnie fabularyzowaną historią. Do pierwszej kategorii przynależy na przykład opowieść o udziale Arcta w kampanii wrześniowej, do drugiej zaś – o Douglasie Baderze, słynnym brytyjskim pilocie myśliwskim, który został jednym z najwybitniejszych asów RAF-u, mimo że amputowano mu obie nogi. Owe fabularyzowane rozdziały przywodzą na myśl styl i warsztat Bogusława Wołoszańskiego, chociaż chronologia kazałaby raczej powiedzieć, że to Wołoszański pisał w stylu Arcta.
Cóż więc ciekawego znajdzie Czytelnik w Alarmie…? Wspomnienia z kampanii wrześniowej to przede wszystkim przytłaczający obraz absolutnego chaosu na najniższych szczeblach dowodzenia. Opowieść o Baderze to dla odmiany budująca historia człowieka, który spełnił marzenie, którego wedle wszelakiej miary nie miał szansy spełnić. Jako historyk szczególnie cenię rozdział o walce z niemieckimi V-1. Swoistą ciekawostką jest też to, jak autor radzi sobie z kontrowersyjnymi – nazwijmy to delikatnie – elementami stosunków polsko-sowieckich.
Gdybym miał wskazać lepszą spośród tych dwóch książek w kategoriach, nazwijmy je, ogólnomerytorycznych, z pewnym wahaniem co prawda, ale jednak wskazałbym na Alarm. Trzeba jednak pamiętać, iż są to pozycje pod wieloma względami odmienne i porównywanie ich w ten sposób jest nie do końca uczciwe – właśnie dlatego, że nie mamy tu do czynienia wyłącznie z wątkami autobiograficznymi, ale to właśnie one znacząco podnoszą wartość książki.
Pod względem techniczno-redaktorskim Alarm w St. Omer różni się od Nieba w ogniu marginalnie. Jest kilka drobiazgów, które powinien był wyszlifować korektor, nie sposób jednak orzec, czy rzeczony korektor je przeoczył, czy też umowa z właścicielami praw autorskich zabraniała wydawcy jakichkolwiek ingerencji w tekst. Okładka z pewnością zwraca uwagę (a to przecież podstawowa jej rola), lecz po bliższym przyjrzeniu się czar mija. Weźcie w ręce obie książki tego autora (na miniaturkach w internecie tego aż tak dobrze nie widać) i przeanalizujcie jak powstały okładki.
No ale okładka to tylko okładka. O wartości książki stanowi przecież jej treść, ta zaś – jako się już rzekło – prezentuje się bardzo dobrze. Aby można było powiedzieć, że czyta się ją jak niezłą powieść sensacyjną, brakuje jej trochę ikry, ale pod względem faktograficznym zasługuje na bardzo wysoką ocenę. Badacze i pasjonaci dziejów polskiego lotnictwa – jeżeli są tacy, którzy nie znają prac Arcta – z pewnością uznają ją za nader wartościowe uzupełnienie książek Witolda Urbanbowicza. Ci bardziej ortodoksyjni mogą uznać dialogi (przynajmniej te, których Arct nie słyszał na własne uszy) czy cytaty z myśli Adolfa Gallanda za lekką przesadę, ale ja, będąc zwolennikiem popularyzacji historii, gotów jestem dać za te smaczki plusa niż minusa.