Trzecia, a więc ostatnia, część Trylogii Arturiańskiej Bernarda Cornwella przynosi rozwiązanie kilku zagadek z poprzednich tomów i dokończenie losów głównych bohaterów, pozostawiając jednak duże pole do domniemań i interpretacji. W „Nieprzyjacielu Boga” z narratorem powieści Derflem Cadarnem i Arturem rozstaliśmy się w momencie stłumienia rebelii Lancelota. W trzecim tomie opowieści o „władcy, który nigdy nie został królem”, Artur również na brak problemów nie narzeka. Na głowie ma największy jak dotąd najazd Saksonów i kwestię zapewnienia swojemu synowi, Gwydre’owi, tronu Dumnonii w sytuacji, gdy żyje i ma się coraz lepiej (jako znakomity wojownik) prawowity król Mordred. Jakby tego było mało, Merlin – który zebrał wszystkie legendarne skarby Brytanii – postanawia przywrócić wyspę pod władanie starych bogów. Aby to się powiodło potrzebna będzie krwawa ofiara. I to z nie byle kogo…
Instytut Wydawniczy Erica wykonał solidną pracę, choć nie ustrzeżono się kilku literówek i nieznacznych wpadek edytorskich. Również w ostatnim tomie, wzorem poprzednich, nie mogło zabraknąć mapy Brytanii (o zmienionej „in plus” grafice), spisu osób i miejsc występujących w powieści oraz – dodatkowo – schematu miejsca kluczowego starcia z Saksonami pod Mynydd Baddon (ale już nie samej walki). Książka posiada także swoją zakładkę.
Jeśli Czytelnicy chcą poznać tło historyczne powieści i najważniejsze jej postaci, to odsyłam do poprzedniej recenzji. W tej chciałbym się skupić na wcześniej nieporuszonych aspektach. Po pierwsze – świetne tłumaczenie. Kufel przedniego ciemnego, angielskiego piwa należy się tłumaczom: Jerzemu Żebrowskiemu i Pawłowi Korombelowi. Nie jest sztuką dobrze przetłumaczyć powieść. Jeszcze prościej sprawić, aby arcydzieło stało się gniotem nie do przetrawienia. Kunsztem najwyższej próby jest takie tłumaczenie, dzięki któremu można z dużym prawdopodobieństwem przypuścić, iż jego autor doskonale „wczuł” się w styl pisarza. Przekład Trylogii Arturiańskiej moim skromnym zdaniem do takich właśnie należy. Przyznam, że o nowym tłumaczu ostatniej części przygód Artura dowiedziałem się dopiero po jej lekturze. Stąd też nie szukałem różnic między pracą Żebrowskiego i Korombla. Choć jedną – mimowolnie – odnotowałem. U tego pierwszego władca Demetii Oengus Mac Airem dowodzi Czarnymi Tarczami, a u drugiego z kolei Krwawymi. Drobny niuans, ale jednak.
Cornwell to świetny batalista, a okazji do popisania się tą umiejętnością w trylogii nie brakuje. Autor przedstawia starcia z dbałością o szczegóły uzbrojenia i techniki walk z epoki wczesnego średniowiecza. Opisy walk są tak znakomite, że Czytelnik mający problemy z nadmiernie wybujałą empatią poczuje woń przesyconego adrenaliną i strachem potu wojowników, a czytając o zderzeniu się dwóch murów tarcz, odruchowo będzie ocierał twarz ze śliny i krwi wroga. Nie mniej udanie pokazano kulisy rządów brytyjskich królów – zdrady, zrywane po kilku dniach układy, przysięgi bez pokrycia, dworskie intrygi. Na tle władców Artur z pozoru jawi się jako ideał, ale i on nie jest wolny od słabości…
Dla samego – choć mocno nawiązującego do legend arturiańskich – zaskakującego zakończenia, warto było przebić się przez ponad 1500 stron trzech części sagi, choć pewien niedosyt pozostał. Tego, jak potoczyło się dalej życie bohaterów, możemy się tylko domyślać. Przyznam, że trudno było mi się rozstać z Derflem i Arturem, z walkami w murze tarcz, gdzie liczyła się siła mięśni i wyszkolenie, a nie tylko celne oko strzelca i sprawność maszyny, z zielonymi wzgórzami Brytanii… Jeśli chcecie zrozumieć, skąd tak nagle stałem się nieco nostalgiczny, gorąco zachęcam do sięgnięcia po prozę Cornwella. Nie będziecie zawiedzeni!