Andrzej Pilipiuk zdążył już przyzwyczaić swoich fanów, że pisze nowe książki z szybkością serii z pepeszy. Dla przykładu w ciągu sześciu zaledwie lat pod pseudonimem Tomasz Olszakowski napisał dziewiętnaście (!) części kontynuacji przygód Pana Samochodzika. Jeszcze na dobre nie ostygł tom opowiadań „Aparatus”, gdy na księgarskich półkach pojawił się kolejny zbiór tych krótkich form literackich, tak hołubionych przez Autora. „Szewc z Lichtenrade” zawiera ich dziesięć.

Twórca postaci bimbrownika i egzorcysty Jakuba Wędrowycza odniósł w ostatnich latach jeden z największych sukcesów kasowych na rodzimym rynku. I jak to często w takich przypadkach bywa, Czytelnicy podzielili się na tych, którzy za Autorem skoczyliby w ogień, i całą resztę, która – do spółki z krytykami i „kolegami” po fachu – odsądza go od literackiej czci i wiary, nazywając jego prozę (a zwłaszcza wspomnianego Wędrowycza) „disco polo fantastyki”. Z góry przyznam się, że zaliczam się do tych pierwszych – choć za skok w płomienie podziękuję – a wszystkim narzekającym na pióro Pilipiuka polecam lekturę cyklu „Oko Jelenia”. Nie wiem, na ile niechęć do prozy Autora bierze się w środowisku z dystansu do jego – kontrowersyjnych dla mainstreamu – poglądów politycznych (konserwatywno – liberalnych i zdecydowanie antylewicowych). Faktem jest, że Pilipiuk nie boi się własnego zdania, a sporo z prywatnego światopoglądu potrafi – choć dyskretnie – przemycić w twórczości. Ale nie miejsce tu na tego typu dywagacje.

Wydawcy z Fabryki Słów wzięli sobie chyba za punkt honoru, aby każda kolejna książka Pilipiuka była atrakcyjniej wydana od poprzedniej. Strona graficzna, jak najczęściej to bywa w przypadku lubelskiego wydawnictwa, cieszy oko. Zaskakuje trochę „gumowa” okładka (miękka to w tym przypadku wyjątkowo trafne określenie) i zakładka w postaci sznurka – już dawno takiej nie widziałem.

Tematyka opowiadań Pilipiuka nie wykracza poza dotychczasowe ulubione tematy – historia, archeologia i związane z nimi tajemnice i zagadki… Z tak zakręconego kogla-mogla otrzymujemy lekkostrawne danie, które pozwala rozerwać się podczas dwóch popołudni. Wraz z bohaterami wybieramy się do Berlina z równoległego świata, w którym klepiący biedę Hitler para się malarstwem; walczymy – dosłownie! – z kołtunami chłopek z podlubelskiej wsi; odkrywamy tajemnicę pewnej polarnej gęsi, której cechą ważną dla… obronności państwa interesują się Niemcy i Rosjanie; pomagamy znaleźć mordercę żydowskich szewców z okupowanej Polski.

Na kartach tomu pojawiają się postacie znane już z twórczości Autora – dr Paweł Skórzewski, antykwariusz i kolekcjoner do wynajęcia Robert Storm oraz archeolog Tomasz Olszakowski. Trudno pozbyć się wrażenia, że każdy z nich ma w sobie coś z samego Pilipiuka. Storm występuje w połowie opowiadań. Pozostaje chyba już tylko czekać, aż sympatyczny warszawiak doczeka się osobnej powieści. Nie miałbym nic przeciwko, choć osobiście wolałbym, aby swoją wielką przygodę przeżył również dr Skórzewski – bohater mający więcej odcieni niż Storm. Bo Pilipiuk tworzy postacie, których nie da się nie lubić, którym kibicujemy od pierwszej strony. Może są trochę za mało wyraziści, ale z drugiej strony trudno w tak krótkiej formie literackiej stworzyć pełnokrwistego bohatera.

Przedstawiona książka nie jest kamieniem milowym w twórczości Pilipiuka. Autor wymościł sobie wygodne gniazdko w tematyce, którą lubi, o której umie pisać jak mało kto, ale która powtarza się w kolejnych tomach opowiadań. Nie mam o to pretensji. Literaturę serwowaną przez Pilipiuka traktuję jako swego rodzaju odtrutkę od książek pisanych przez Autorów z uniwersyteckich katedr. Jednak może przyszedł już czas, by zaryzykować, stworzyć coś, co odbiega od dotychczas podejmowanych tematów? Mimo wszystko „Szewc z Lichtenrade” to dobra pozycja, aby rozpocząć przygodę z jego prozą. Tymczasem dobra wiadomość dla fanów Wędrowycza – wkrótce ukaże się nowy tom jego niebanalnych przygód. Szykujcie się na „Truciznę”!