Nie od dziś wiadomo, że wysoce cenię twórczość Adama Przechrzty. Już od czasów „Chorągwi Michała Archanioła” uważam, że to jeden z najlepszych polskich pisarzy zajmujących się pisaniem niezobowiązującej fantastyki. Po krótkim pobycie w czasach współczesnych „Demony Leningradu” przeniosły nas do czasów drugiej wojny światowej do… no, Leningradu właśnie. „Demony wojny” kontynuują ten wątek, pamiętajmy jednak, że obie te powieści wraz z „Chorągwią…” i „Białymi nocami” tworzą jedno uniwersum; najlepiej czytać te książki w kolejności publikacji, a już z pewnością nie warto sięgać po „Demony wojny”, jeśli nie ma się za sobą lektury „Demonów Leningradu”.
Proszę nie pukać się w czoła, gdy zapytany o największą zaletę „Demonów wojny”, odpowiem: Stalin i Beria. A jakże, na kartach powieści pojawiają się zarówno Iosif Wissarionowicz, jak i Ławrientij Pawłowicz. Ten drugi, podobnie jak poprzednio, to groteskowy, operetkowy watażka, Stalin jednak udał się Przechrzcie wybornie. Pamiętacie być może, drodzy Czytelnicy, taką niewielką książeczkę Jurija Boriewa, „Prywatne życie Stalina”, będąca zbiorem anegdot i dowcipów (oraz dowcipów udających anegdoty) o przywódcy Związku Sowieckiego. Wiele z tych anegdotek przywoływało na twarz szeroki uśmiech, który utrzymywał się, dopóki do Czytelnika nie dotarło, że za niemal każdą taką z pozoru niewinną historyjką kryła się czyjaś tragedia. Taki właśnie jest Stalin w „Demonach…” – dowcipny, sarkastyczny, pozornie dobroduszny, a jednak z diabłem (demonem?) pod skórą. Szkoda tylko, że główny bohater Aleksander Razumowski za każdym razem musi prowadzić wewnętrzny monolog o psychologicznej zręczności Stalina, że Czytelnikowi nie dane jest docenić jej na własną rękę.
Ano właśnie, Razumowski. Podpułkownik (już) GRU. Znów na czterystu stronach będzie próbował rozwikłać kilka wojenno-kryminalnych zagadek. I znów ani Razumowski, ani inni pierwszo- czy drugoplanowi bohaterowie (wyjąwszy wspomnianych Berię i Stalina) nie będą największą siłą powieści. Gdzieniegdzie równie dobrze mogłoby ich nie być; przyznaję, że to trochę krzywdząca opinia, bo jednak sam Razumowski to postać ciekawa i nawet oryginalna, lecz istotą powieści Adam Przechrzty jest jak zwykle świat przedstawiony. „Demony wojny” to kolejna ciekawa wycieczka po Związku Sowieckim Doby drugiej wojny światowej, wcale nie tak brutalna, jak obiecuje wydawca, ale niewątpliwie mroczna.
Jak już wspominałem przy okazji poprzednich „Demonów…”, nie trzeba być miłośnikiem fantastyki (rozumianej trywialnie, jako wampiry, ogry, wiedźminy i hokuspokusy), aby zostać miłośnikiem twórczości Adama Przechrzty, choć ta niewątpliwie zalicza się do gatunku fantastycznego, jeśli więc ktoś ma alergię na to słowo, to… cóż, nie ten adres niestety. Warto jednak spróbować ją przezwyciężyć. Autor jak zwykle nie zawiódł miłośników ciekawostek historycznych wplatanych w treść, nie zabrakło też tradycyjnego posłowia wyjaśniającego to i owo. Wydaje się jednak krótsze, mniej szczegółowe niż w poprzednich powieściach.
Jak to zwykle bywa przy cyklach powieściowych, Czytelników znających poprzednie odsłony interesuje głównie odpowiedź na jedno pytanie: czy ta najnowsza trzyma poziom tamtych? Otóż tak, trzyma. Może nawet wyrasta ponad nie. Szkoda tylko tego małego dopisku obok tytułu: „Część pierwsza”. Skąd taki podział? Jeśli przyczyną jest proces twórczy samego Autora, jest to zrozumiałe, ale jeśli podział wymusiło wydawnictwo, to jest to praktyka mocno wątpliwa moralnie, nawet jeśli uzasadniona biznesowo.
Pozostaje się cieszyć, że Adam Przechrzta najwyraźniej rozwija się jako pisarz. Jego twórczość wciąż jest oryginalna i wciągająca, ale też prosta w odbiorcze (może nazbyt prosta?), może więc równie dobrze posłużyć jako lektura do pociągu czy tramwaju, jak i w długi zimowy wieczór z dobrą książką.