Jak wszystkim wiadomo, fantastyka jest gatunkiem, którego największą plagę stanowi wtórność. Niech no tylko jakiś pisarz wymyśli świetny motyw, zaraz kilkudziesięciu łyknie ten motyw, przetworzy po swojemu (albo i wcale nie przetworzy) i umieści we własnych powieściach. Jak słusznie zauważył Feliks W. Kres (przywołuję z pamięci), trudno znaleźć w fantastyce miejsce dla elfów poza pastiszami i parodiami Tolkiena. Dlatego też tak istotne jest promowanie fantastyki oryginalnej, opartej na pomysłach zupełnie nowych lub też wymyślnych interpretacjach motywów już znanych.

Z takim właśnie przypadkiem mamy do czynienia w tej powieści, tworzącej nowe odgałęzienie uniwersum znanego już z „Chorągwi Michała Archanioła” i „Białych nocy”. Zresztą kto przeczytał tę drugą powieść, ten szybko skojarzy, co jest na rzeczy. Dokładnie w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczy nazwisko Razumowski, zorientuje się, co się kroi i w jaki sposób jedno z drugim się łączy. Tak sobie więc myślę, że Czytelnik, który jeszcze nie ma za sobą lektury „Białych nocy” powinien odłożyć je na po „Demonach…”. Będzie to zresztą w zgodzie z chronologią, gdyż najnowsza powieść Adama Przechrzty zabiera nas siedemdziesiąt lat w przeszłość, do oblężonego przez Niemców Leningradu, następnie zaś do Moskwy.

Największą zaletą powieści Adama Przechrzty jest oczywiście to, że Autor swobodnie czerpie ze swojej niebagatelnej wiedzy. A kluczowym słowem nie jest tutaj „niebagatelnej”, ale „swobodnie”. Wielu pisarzy ma sporą wiedzę w tematach obcych przeciętnemu zjadaczowi chleba, kłopoty sprawia im za to pochwalenie się nią w strawny sposób. Przechrzcie – nie. Nawet kiedy każe jednemu ze swoich bohaterów wygłosić najprawdziwszy wykład, Czytelnik nie odnosi wrażenia, że Autor przynudza. Należy oczywiście wyróżnić tradycyjne już przypisy na ostatnich stronach. Tym razem poczytamy tam o perfumerii TeŻe, pancerzach osobistych dla żołnierzy Armii Czerwonej (notabene: świetny artykuł na ten sam temat znajdziecie w najnowszym numerze „Poligonu”), walcach, amunicji smugowej do pepeszki czy wreszcie – i przede wszystkim – o rosyjskiej (sub)kulturze więziennej. Zwłaszcza ten ostatni przypis zasługuje na uwagę, a jeśli komuś będzie mało, to na naszych elektronicznych łamach może przeczytać na ten temat jeszcze więcej.

Z kolei dla Czytelników, którzy mieli okazję przeczytać „Wilczy legion”, żadnym zaskoczeniem nie będzie obecność paru autentycznych postaci. Tam znaczącą rolę odgrywał Józef Piłsudski, tutaj zaś nasz główny bohater, major wojennoj razwiedki, często będzie miał do czynienia z największym kanalią wśród okularników – Ławrientijem Berią. Razumowskiego zaczną bowiem przygniatać tryby wielkiej – tym groźniejszej, że wojennej – polityki. Z jednej strony będzie musiał zmierzyć się z grasującymi po Leningradzie kanibalami, którym starożytne, mistyczne rytuały dają nieomalże nadludzką moc. Z drugiej – zostanie wysłany z tajną misją za linię frontu. Z trzeciej – stawi czoła NKWD. Z czwartej… A zresztą sami się przekonajcie, co go czeka. Na jego drodze stanie też, i to bynajmniej nie w marginalnej roli, krewna znanego zapewne naszym Czytelnikom generała Antona Turkuła. Co się zresztą tyczy kanibali, miłośnicy twórczości Adama Przechrzty doskonale kojarzą tytuł „Demony Leningradu”. Niegdyś opatrzył nim Autor opowiadanie, teraz do opowiadania dobudował całą powieść, wyjaśniającą między innymi dalsze losy sekty Doskonałych.

Co jest najsłabszą stroną powieści? Paradoksalnie: rysunki. Tradycyjnie powieści Przechrzty ilustruje Jarosław Musiał, lecz moim zdaniem nadeszła pora na zmiany. Odnoszę wrażenie, że rysownik nie dorasta wraz z autorem. „Chorągiew…” była powieścią w tonacji komiksów o Largo Winchu czy Jacobie Kandaharze i tam komiksowe rysunki sprawdzały się świetnie. Tutaj nie przystają do konwencji i psują klimat; sytuację ratuje tylko okładka. Może nadeszła pora, aby Musiała zastąpił Dominik Broniek, który w Fabryce ilustruje choćby Grzędowicza czy Kołodziejczaka?

Ze spraw bezpośrednio odautorskich denerwowało mnie bodaj tylko jedno: ustawiczne powtarzanie przez narratora „panna Turkuł”. No bo skoro Tima może być Timą, a Drozd może być Drozdem, to dlaczego Wiera nie może być Wierą, a Turkuł nie może być Turkuł? Nie wiem, ale widocznie nie może. No i mamy: panna Turkuł to, panna Turkuł tamto, zameldowała, burknęła. Oszaleć można.

Tyle krytyki, jest zaś jeszcze parę spraw, za które chciałbym Autora pochwalić. Oklaski należą mu się przede wszystkim za całokształt, za świetny klimat i porywającą fabułę; od deski do deski przeczytałem tę powieść w siedem godzin, niemal co do minuty. No i za postać Razumowskiego, który jest chyba najciekawszym ze wszystkich Przechrztowych bohaterów. Nie ma w nim ani pociesznej niezdarności Janusza Korpackiego, ani monotonnej lodowatości „Dżumy” Dubrowa. Trzeba też podkreślić, że rzadkością w polskiej literaturze – czy to popularnej, czy „mainstreamowej” – jest Rosjanin w charakterze głównego, pozytywnego bohatera. Tu zaś mamy nie jednego, ale całą grupkę Rosjan, to znaczy Razumowskiego i jego oddział, i cały czas ściskamy za nich kciuki. Ściskacie? To ściskajcie mocniej, bo Przechrzta lubi zabijać osoby najbliższe swoim głównym bohaterom i tutaj nie będzie inaczej. Kto czytał „Demony…”-opowiadanie, ten wie. A szczegółów zdradzać oczywiście nie zamierzam.

Mamy tu do czynienia z książką, która powinna rozejść się w pięciocyfrowej liczbie egzemplarzy. Po prostu zasługuje na to, gdyż jest tak dobra. Oczywiście nic z tego (niestety), bo mało która powieść dochodzi choćby do półmetka tego dystansu – pięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy to naprawdę spory sukces w tutejszych warunkach – ale będę trzymał kciuki, aby się udało. To może być polska powieść fantastyczna roku.

A propos: gdzieniegdzie spotykałem się z opiniami, że jest to fantastyka z elementami horroru, ale gdzie tu horror, to ja nie wiem. Nie ma tu bowiem elementów mających budzić grozę w Czytelniku. Równie dobrze można by z całej fantastyki uczynić podgatunek horroru, podczas gdy to horror jest podgatunkiem fantastyki. Tu zaś mamy do czynienia nawet nie z fantastyką, ale z powieścią historyczną z elementami fantastyki i kryminału. Nie będę przekonywał piękną retoryką, powiem wprost: po „Demony Leningradu” powinien sięgnąć właściwie każdy Czytelnik zainteresowany historią czy to Związku Sowieckiego, czy II wojny światowej – i niemający uczulenia na słowo „fantastyka”.