Urodziłem się w Shrewsbury w maju 1981 roku. Mieszkałem w dzielnicach wojskowych i koszarach w Shropshire oraz w Yorku, zanim cała nasza rodzina – mama, tato, moja siostra Sarah i ja – wyjechała w 1984 roku na pięć lat z Wielkiej Brytanii na linię frontu zimnej wojny, do Niemiec.
Tato był żołnierzem piechoty – kiedy jego dwudziestopięcioletnia kariera dobiega końca miał stopień starszego chorążego – a ja spędziłem większą część swojego niezwykle szczęśliwego dzieciństwa, wdrapując się na transportery opancerzone, strzelając z karabinów i biegając po torach przeszkód. Uwielbiałem to. Wojsko wydawało mi się czymś naturalnym, jak rodzina. Było moim domem.
Mimo to nie byłem sobie w stanie wyobrazić ulic Al-Amary, czy tego, że zostanę saperem i będę walczył w Iraku, kiedy mając osiem lat wyglądałem przez okno swojej szkoły w Niemczech i widziałem przebiegających obok żołnierzy z ciężkimi plecakami i wykrzywionymi z bólu twarzami pomalowanymi farbą maskującą.
Co dwa miesiące obok szkoły przetaczał się z łoskotem długi wąż transporterów opancerzonych FV432. Setki ton stali trzęsły salą lekcyjną, wprawiały w drgania szyby, a u mnie powodowały szybsze bicie serca. We włazie dowódcy pierwszego pojazdu pojawiał się mężczyzna o twarzy pokrytej błotem, zawsze w tym samym zielonym hełmie przystrojonym gałązkami i liśćmi, w goglach pokrytych warstwą brudu, ze skórą pomalowaną wyblakłą farbą maskującą i oczami, które wyglądały tak, jakby nie spał od wielu dni. Kiedy machałem podekscytowany, tato rewanżował się żartobliwym salutem, a jego charakterystyczny uśmiech przebijał się przez pokłady farby, brudu i zmęczenia. Wracał z manewrów, więc nie widziałem go co najmniej od trzech tygodni.
„Saper” 30% taniej
Skorzystaj z ostatnich kodów rabatowych na zakup książki!
Zdobądź kod rabatowy uprawniający do zakupu książki „Saper” Kevina Ivisona za 25,83 zł.
To o 30% taniej niż w zwykłej księgarni!
Słuchałem z przejęciem, jak tato, po powrocie z manewrów do naszego maleńkiego mieszkanka w Paderborn, opowiadał mi, że po raz kolejny pokonał Rosjan, że osobiście przyczynił się do zniszczenia przynajmniej dwunastu transporterów opancerzonych nieprzyjaciela dzięki precyzji swojego ostrzału moździerzowego i że znów możemy spać spokojnie. Pięćdziesięciotysięczna Brytyjska Armia Renu (British Army of the Rhine, BAOR), wyjaśnił mi tato, była jedyną przeszkodą pomiędzy ogromnymi siłami sowieckimi – będącymi w ciągłej gotowości i przyszykowanymi do ataku – a Wielką Brytanią.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy Rosjanina, mierzył z karabinu do mojej matki. W 1988 roku pojechaliśmy do Berlina, żeby zerknąć za żelazną kurtynę, a mama otworzyła drzwi samochodu na Checkpoint Charlie, chcąc odetchnąć od dusznego letniego upału. Wydawało się, iż ten dźwięk, metaliczny szczęk przeładowywanego karabinu, trwa w nieskończoność, gdy tymczasem strażnik wrzeszczał na nią, żeby wracała do samochodu. Nawet mój tato, w pełnym mundurze galowym, nie mógł nic zrobić, kiedy w naszym kierunku wycelowano kolejne karabiny. Byłem wtedy siedmiolatkiem, ale miałem już bardzo mocne poczucie dobra i zła. Mierzenie z karabinu do kobiety, która chciała ochłodzić swoje dzieci było złem, dlatego zagotowało się we mnie z frustracji spowodowanej bezsilnością.
Życie dziecka w BAOR oznaczało życie w zagrożeniu. Zimna wojna wrzała bez przerwy, ale nigdy nie wykipiała, za to konflikt z Tymczasową IRA wybuchał z regularną, przewidywalną częstotliwością. Nawet w Niemczech, setki kilometrów od ulic Belfastu, jej członkowie nękali nas swymi kulami i bombami: wiedziałem jak sprawdzać, czy pod samochodem nie ma miny-pułapki dziesięć lat wcześniej niż nauczyłem się prowadzić.
Niektóre z moich najwyraźniejszych wspomnień są związane z zamachami terrorystycznymi.
Dla siedmiolatka godziny spędzone w zamkniętym domu, kiedy zespoły saperów przeczesywały teren wokół naszego mieszkania po kolejnym ostrzeżeniu były ekscytujące, czego nie można powiedzieć o widoku mojego ojca wpatrzonego w telewizor, kiedy w wiadomościach podawano coraz więcej informacji o żołnierzach, którzy zostali zastrzeleni, wysadzeni w powietrze albo zmasakrowani.
Z perspektywy czasu widzę, że zawsze zamierzałem wstąpić do wojska, chociaż zdałem sobie z tego sprawę dopiero po kilku latach.
W dzieciństwie wiodłem życie wojskowo-koczownicze, przeprowadzając się z jednego domu do drugiego, bo wojskowa kariera mojego ojca prowadziła nas od Shropshire, gdzie się urodziłem, do Yorku, następnie do Niemiec, a na koniec do Lancashire. W szkole średniej rozważałem przelotnie pomysł zostania ilustratorem, aktorem, prawnikiem czy inżynierem, ale wszystkie te mrzonki miały krótki żywot. Nie miałem pojęcia, co właściwie chciałbym robić, ale wiedziałem, że większość normalnych posad po prostu mi nie odpowiada. Czegoś im brakowało, a ja musiałem się pasjonować wybranym przez siebie zawodem.
Mój ojciec odszedł z wojska w 1994 roku. Przez następne dwa lata prawie nie myślałem o żołnierzach, czołgach czy karabinach do czasu, kiedy wziąłem udział w dniu wiedzy o wojsku zorganizowanym przez moją szkołę. W ciągu kilku minut od przyjazdu do koszar Fulwood w Preston połknąłem bakcyla, bo widok transporterów opancerzonych i żołnierzy, zapach siatek maskujących i zielonych namiotów oraz dźwięk świszczących w powietrzu kul przeniósł mnie wprost do lat dzieciństwa. Dorastałem z wojskiem i nawet się nie zorientowałem, jak bardzo mi go brakowało.
– Mamo, idę do wojska! – Moja twarz piętnastolatka jaśniała z podniecenia. Matka, która ledwie była świadkiem odejścia swojego męża na emeryturę i panicznie się bała, że straci syna na rzecz armii, zapłakała jak ktoś, kto czekał na nadejście tego nieuniknionego, ale mimo to bolesnego dnia.
Pociągnęła nosem i powiedziała, ocierając łzy:
– Ja i twój tato będziemy cię wspierać we wszystkim, co postanowisz zrobić, ale na miłość boską, przynajmniej zaciągnij się jako oficer. – Wyjaśniła mi cierpliwie, że oficerowie zaczynają od wyższego stopnia, mogą więcej zarabiać i najwyraźniej mają łatwiejsze, przyjemniejsze życie.
Dałem się kupić.
Tamtej nocy przy moim łóżku piętrzył się stos wojennych wspomnień, które ojciec kolekcjonował przez lata. Zacząłem czytać, a mój głód informacji był nienasycony. Osobiste relacje uczestników wojny falklandzkiej, wojny w Zatoce Perskiej i konfliktu w Irlandii Północnej trzymały mnie w napięciu do białego rana.
Moją wyobraźnię rozpaliła szczególnie wojna falklandzka. Była to najbardziej bezwzględna z wojen, starcie dwóch armii, których trzon stanowiła piechota, walka w zwarciu, często na bagnety, zwycięstwo osiągnięte wyłącznie przy użyciu brutalnej siły i ekstremalnej przemocy, którą z trudem mogłem zrozumieć. Właśnie brutalność tych walk sprawiała, że wciąż przewracałem strony. Mężczyzna przeciwko mężczyźnie, moje umiejętności przeciwko twoim, moja siła przeciwko twojej. To nie była wojna wyrafinowanych technologii, bitew nie wygrywano dzięki pociskom manewrującym Tomahawk, niewykrywalnym myśliwcom czy samolotom bezzałogowym. To była brudna, wyczerpująca, krwawa walka najbardziej pierwotnego rodzaju, takiego, który niemal się nie zmienił od zarania ludzkości.
Równie fascynujące jak bitwy były relacje o długich okresach bezczynności, oczekiwania. Wielu autorów opisywało niekończący się ostrzał okopanych brytyjskich żołnierzy prowadzony przez argentyńskie moździerze i artylerię oraz wpływ, jaki to miało na ich psychikę. Początkowo te ataki siały postrach i zamęt, ale potem wydawało się, że żołnierze do nich przywykli, popadając niemal w apatię, czy wręcz ciesząc się z zagrożenia, jakie stanowił ogień zaporowy. Jednak nawet tak wyrafinowany instrument, jakim jest ludzki umysł ma swoje ograniczenia, toteż ogień moździerzowy stopniowo uszczuplał odwagę tych, którzy znaleźli się w jego zasięgu. Ludzie stawali się drażliwi, rozzłoszczeni, a czasami bardzo spokojni, niekiedy zaś załamywali się pod coraz większą presją niekończącego się strachu, co nazywano nerwicą frontową.
Zastanawiałem się, jak można było sobie radzić z takim długotrwałym natarciem. Jeśli część z najlepszych oddziałów bojowych na świecie mogła utracić skuteczność po tego rodzaju psychicznych udrękach, jak u licha ja miałbym sobie poradzić?