Już prawie świtało. Za morzem, na horyzoncie, migotały złowrogo światła czerwone jak płomienie z wielkich pieców hutniczych. Liczne jaskrawe rozbłyski rozpraszały szarość świtu. Powietrze drżało od detonacji pocisków. Gdzieś za kanałem bitwa morska, która postawiła w stan pogotowia Batalion Wotan, nabierała gwałtowności i zbierała pierwsze ofiary.

Ale sapiący, pokryci potem młodzi esesmani zupełnie nie zwracali uwagi na morze. Wytrzeszczone w wysiłku oczy każdego z nich wbite były w plecy i ramiona towarzysza idącego przodem. Sęp narzucił mordercze tempo. Znajdowali się teraz w odległości niecałego kilometra od baterii Goebbelsa, a dla małego oficera z koślawymi nogami było oczywiste, że jego ludzie muszą dotrzeć do dział, nim brytyjska artyleria położy barierę ogniową na drogę, po której maszerowali.
– Tempo, tempo! – krzyczał zachrypniętym głosem, poganiając szeregi żołnierzy.
Ciął szpicrutą po nogach maruderów, kopał rzężących, poszarzałych podoficerów, z których jeszcze nie zdążyła wywietrzeć nocna popijawa.
– W imię diabelskiej trójcy! Ludzie, czy wy nigdy nie biegaliście?!
– Zdążymy na czas – wysapał major von Dodenburg, gdy Sęp odnalazł go na czele kolumny. – Damy radę!
– Oczywiście, że damy radę – szczeknął Sęp. – Nawet jeślibym musiał każdego z was oddzielnie zmusić do biegu. „Maszeruj albo giń”, przecież to jest motto Wotana!
Przed nimi zaczęły rysować się ciemne sylwetki domów w Belleville. Von Dodenburg przywoływał w pamięci poprzednie obawy przed zasadzką i przycisnął mocniej do piersi pistolet maszynowy. Na szczęście wioska zdawała się pogrążona we śnie, wszystkie okna były zaciemnione i lekko lśniły w porannym półmroku.
– Nie bądź taki spięty, von Dodenburg – powiedział zirytowany Sęp. – Nie będzie żadnych kłopotów. Jak ci powiedziałem…
Przerwał nagle, bo doleciał do niego łatwo rozpoznawalny warkot samochodu napędzanego gazem drzewnym, który nadjeżdżał od strony wioski.
Sęp zareagował natychmiast.
– Szybciej, von Dodenburg! – zawołał. – Ty i dwóch sierżantów razem z karabinem maszynowym, za mną. Rusz się i pokaż, że masz jaja w gaciach!
Czterech ludzi pospieszyło natychmiast w stronę czoła kolumny. Przed nimi pokazały się dwa bliźniacze reflektory, z których sączyły się bladoniebieskie strumienie światła przytłumione osłonami przeciwlotniczymi w kształcie krzyży. Kierowca musiał ich też zauważyć, bo docisnął pedał gazu.
Sęp nie wahał się ani chwili.
– Zatrzymać go! – krzyknął, wskazując szpicrutą, swoją jedyną bronią – na podwójne krzyże reflektorów.
Prowadzący podoficer padł na kolana, jego ramiona się napięły. Drugi olbrzym, niosący ciężki MG-42, rzucił broń w stronę towarzysza. Chwilę później nacisnął spust i biała smuga pocisków pomknęła wzdłuż drogi.
Pierwsza seria chybiła, przelatując obok samochodu jak gromada piłek golfowych.
– Traf go, ty rogaty ośle! – darł się Sęp z irytacją.
Podniósł szpicrutę i świsnął nią podoficera po plecach.
– Dobry Boże! Wytnę ci jaja tępą brzytwą!
Teraz podoficer wycelował staranniej. Nacisnął spust. Karabin maszynowy zadrgał w jego rękach. Gorące łuski z brzękiem spadały na bruk drogi. Samochód podskoczył, rzuciło nim na bok i nagle się zatrzymał.
– Chodź, von Dodenburg – rozkazał pułkownik. – Wywalmy tego bękarta z naszej drogi.
– Nicht schiessen!… Nicht schiessen! – dobiegł głos z mętnej ciemności, wypowiadając słowa prawie doskonałą niemczyzną. – Jestem przyjacielem… przyjacielem…
Dwaj oficerowie SS ruszyli szybkim krokiem w kierunku postaci z odkrytą głową, która gramoliła się z samochodu. Z uszu mężczyzny leciała krew. Sęp zapalił niewielka latarkę przyczepioną do kieszeni munduru. W niebieskawym strumieniu światła mignął mu szary mundur.
– Milicja – wyszeptał von Dodenburg.
– Tak, milicja – wykrztusił ranny mężczyzna, gdy stanął przed Niemcami. – Porucznik Gautier.
Von Dodenburg rzucił okiem na niemal żydowską twarz i pokręcił nosem, czując woń przetrawionego czosnku. Potem spytał:
– Co jest, człowieku, dlaczego nas tutaj zatrzymujesz?
– Zasadzka. Czekają na was na Rue Principale.
Major spojrzał znacząco na dowódcę, ale mały pułkownik go zignorował.
– Kto na nas czeka? Anglicy?
– Nie, panie pułkowniku – odpowiedział oficer, wyprężając się, gdy zauważył szarżę rozmówcy. – Moi rodacy. To ci zdrajcy, Maquis. Wtargnęli do wioski godzinę temu i zgarnęli moich ludzi w czasie snu. Ja miałem szczęście…
Sęp uciszył go machnięciem szpicruty. Za dowódcą stał cały Batalion Wotan. Ludzie rozglądali się nerwowo i w napięciu, śledząc cienie po obu stronach drogi. Byli jednak zadowoleni z powodu niespodziewanej przerwy w morderczym marszobiegu.
– Nie mamy czasu na żadne manewry, Gautier. Musimy przejść przez Belleville i mamy na to tylko kilka minut.
Ciemna twarz milicjanta rozpaliła się.
– Nie ma potrzeby wykonywania żadnych manewrów. Co ci gangsterzy od Maquis wiedzą o taktyce? Zabarykadowali się w domach po obu stronach głównej drogi, jest ich jakieś dwie setki. Mają za to odsłonięte tyły. Nie ma nikogo na równoległej drodze.
Lodowate, niebieskie oczy Sępa zabłysły.
– Dobrze, w takim razie zrobimy tak. Kapitan Holzmann weźmie Czwartą Kompanię i oskrzydli wioskę z lewej strony. Ja zamarkuję uderzenie wzdłuż drogi i ściągnę na siebie ogień wroga. Pan, majorze von Dodenburg, weźmie Pierwszą i Drugą Kompanię i ruszy drogą równoległą. Kiedy zajmiemy odpowiednie pozycje, zaatakuje pan ich od tyłu i zniszczy punkty oporu. Wtedy my przejdziemy przez wioskę i szybko ruszymy ponownie w stronę baterii. Czy to jasne?
– Jasne, panie pułkowniku – rzucił krótko von Dodenburg.
– Jasne, panie pułkowniku – powtórzył jak echo śniadolicy oficer francuskiej milicji.
Von Dodenburg odniósł wrażenie, że cała sytuacja podoba się Francuzowi.

* * *

– Tędy, majorze – wyszeptał oficer milicji.
W wyglądzie tego faceta było coś, co drażniło majora, ale nie miał innego wyboru, jak iść za Francuzem. Z dwiema kompaniami, pospiesznie rozwiniętymi w szyku bojowym, szedł za przewodnikiem wprowadzającym ich w wąskie uliczki zabudowane ścieśnionymi, wiekowymi kamieniczkami, które cuchnęły starością i końskim nawozem. Von Dodenburg szedł na czele. Postępujący za nim żołnierze walili podkutymi butami po bruku, czyniąc diabelski harmider. Major modlił się, aby Maquis byli skoncentrowani na drodze głównej. Gdyby dopadli Wotana w tym terenie, byłaby to zwyczajna rzeź.
Francuski porucznik jakby odczytywał jego myśli. Gdy pierwsza sekcja zanurzyła się w cieniach domu, wyszeptał:
– Może będzie lepiej, jak pójdę na czele, na wszelki wypadek.
– Ale… – zaczął von Dodenburg, ale Francuz już tego nie dosłyszał.
Przemykał zręcznie w dół ulicy na grubych, gumowych podeszwach. Oficer SS z gniewem odbezpieczył zamek pistoletu maszynowego. Nathan Rosenblat, kapitan brytyjskiego wywiadu, były więzień obozu koncentracyjnego w Dachau, dobrze wykonał swoją robotę i teraz znikał w mroku.
Niemiec zawahał się. Co powinien zrobić? Przeszedł go zimny dreszcz, chociaż było całkiem ciepło. W tym samym momencie na końcu ulicy otworzyła się jedna z okiennic i doleciał z niej szorstki, gniewny krzyk:
– En avant… mort aux boches!
Oddział wpadł w pułapkę. Gruby cień dwururki wychynął przez otwarte okno i plunął niebieskoczerwonym ogniem. Czołowy żołnierz z pierwszej drużyny wrzasnął przeraźliwie, gdy chmura śrutu trafiła go prosto w twarz.
– Ruszać się! – krzyknął desperacko von Dodenburg, gdy na sygnał wystrzału wszystkie okiennice gwałtownie się otworzyły, a w oknach pokazały się mordercze lufy karabinów i pistoletów. Zaraz potem rzygnęły ogniem. Ulica zamieniła się w krwawy chaos, a ludzie padali na bruk.
– Noszowy… noszowy… trafili mnie w brzuch… Koledzy, nic nie widzę… Oślepłem!
Ze wszystkich stron dolatywały histeryczne okrzyki. Spoceni ludzie z krzykiem wychylali się z okien i prowadzili nieustający ostrzał w kierunku uwięzionych w pułapce esesmanów.
Wielki koń roboczy wyłamał się ze stajni. Z pyska leciała mu piana, ze stukotem podków przebiegł przez teren krwawej masakry. Wpadł na von Dodenburga stojącego pośrodku krwawej alei, który ledwie zwrócił uwagę na zwierzę. Major odwrócił się i strzelił z biodra. Seria pocisków trafiła w rzucającego granatem partyzanta i przecięła go na pół. Trafiony przechylił się przez okno i z głuchym mlaśnięciem uderzył o bruk.
Przerażony krwawą łaźnią, jaką sprawiono jego ochotnikom z Hitlerjugend, von Dodenburg zareagował w jedyny sensowny sposób.
– Pierwsza drużyna, druga i trzecia, włamać się do domów po lewej stronie! – wrzeszczał, próbując przekrzyczeć trzask wystrzałów broni małokalibrowej. – Drużyny czwarta, piąta i szósta – do domów po prawej. Szybko!
Oszalali ze strachu piechurzy zaczęli walić w drzwi kamienic butami i kolbami karabinów, podczas gdy część ich towarzyszy osłaniała ich ogniem broni maszynowej. Skrzydła pierwszych drzwi ustąpiły i spanikowani żołnierze wpadli do domu. Ci, którzy przetrwali masakrę, szukali osłony, przedzierając się przez ciała zabitych i rannych. Oślepiony żołnierz szedł, potykając się o zwłoki zabitych. Wyciągał do przodu ręce, chcąc rozpoznać drogę. Płakał gorzko krwawymi łzami, które skapywały z czarnych dziur będących kiedyś jego oczami. Kolejne drużyny kryły się w domach, by po chwili rozpocząć ostrzał przeciwnika. Von Dodenburg rzucił się naprzód, nisko pochylony i strzelał jak szaleniec w obydwie strony uliczki. Partyzanci skoncentrowali na nim swój ogień. Niebieskie ogniki, krzesane przez ołowiane pociski uderzające w kamienie brukowe, błyskały wokół desperacko walczącego oficera. Wydawał się w tym momencie nieśmiertelny.
– Tutaj! – zawołał dziko.
– Gdzie?! – krzyknął niewidomy żołnierz, poznając znajomy głos.
– Do mnie!
Ranny podniósł wysoko głowę i bokiem zaczął się przemieszczać przez skłębione ciała zabitych w kierunku dowódcy. Jeden z Francuzów wysokim łukiem rzucił przez okno granat. Upadł pod nogami oślepionego chłopaka.
– Uwaga! – ryknął von Dodenburg.
Ale żołnierz wydawał się nie słyszeć. Zrobił krok w kierunku leżącego granatu, którego wybuch rozerwał go na kawałki. Głowa w hełmie, jak potworna piłka futbolowa, potoczyła się pomiędzy leżącymi zwłokami, wprost pod nogi majora.
Wstrząśnięty oficer wycofał się w kierunku najbliższych drzwi, gdzie chwyciły go silne ręce i wciągnęły do środka. Spojrzenia zgromadzonych wewnątrz żołnierzy skierowały się na niego. Major czuł, jak straszne spojrzenie pustych oczodołów rozerwanego żołnierza podąża za nim i oskarża go oraz potępia za to, że wciągnął tych młodych, niedoświadczonych chłopaków w pułapkę w Belleville.