Irak, Karbala, 3 kwietnia, 23.20 czasu lokalnego
Ledwo ponad dachami domów i złotymi kopułami meczetów zagnieździły się nocne ciemności, natychmiast zwiększyła się aktywność rebeliantów. Z każdą godziną stawali się coraz bardziej natarczywi. Niewielu było takich, którzy jeszcze przekonywali, że do niczego wielkiego nie dojdzie. Ot postrzelają na wiwat i tyle – mówili. Jednak grono ich zwolenników topniało z każdym kwadransem, wraz z niepokojącymi informacjami o zbierających się wokoło City Hall rebeliantach. To tu, to tam, widać było grupki bojowników, którzy z niepokojem, jakby na coś czekając, obserwowali pozycje przeciwnika. W sztucznym świetle miasta widać było z nonszalancją noszone AK-47 czy RPK i liczne charakterystyczne rury granatników RPG-7. Przeważały czarne stroje przypominające nieco stroje ninja, niektórzy ubrani byli w tradycyjne diszdasze, jeszcze inni w zwykłe dżinsy czy dresy.
Kalicki obserwował teren przez noktowizor i w seledynowym odblasku widział kilka postaci kręcących się na galeryjce jednego z minaretów. Niestety dla większości żołnierzy, którzy nie dysponowali noktowizorami, przeciwnik krył się w mroku nocy. Sztuczne światło tylko w niewielu miejscach dawało lepszą widoczność. To jednak wystarczało, żeby zorientować się, że coś wisi w powietrzu. Kalicki znowu wrócił do obserwacji galeryjki. Widział wyraźnie, że jeden z bojowników trzyma gotowy do strzału RPG-7. Bojownicy zdawali sobie sprawę z faktu, że siły koalicyjne nie mogą prowadzić ognia do ośrodków religijnych i korzystali z tego znakomicie – z galerii nieodległych minaretów można było prowadzić dokładną obserwację całej okolicy. Kapitan Kalicki oderwał wzrok od przyrządu i przetarł zmęczone oczy. Rozejrzał się po dachu pełnym plastikowych butelek, łusek, gruzu, anten i rozrzuconych plecaków. Zobaczył, że przycupnięty obok radiostacji chorąży Ignaczak drzemał. Niewątpliwie tak jak wszyscy był zmęczony. Nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Kalicki też czuł, że ledwo, ledwo to znosi. Nieznośny upał i monotonne modlitwy płynące z głośników zawieszonych na masztach bardzo denerwowały i męczyły. Do wyczerpania fizycznego dochodziło jeszcze napięcie psychiczne. Nawet w chwili, kiedy była cisza i nikt ich nie atakował, musieli być czujni i gotowi. Ten ciągły stan napięcia z największych twardzieli wysysał siły. W każdej chwili mógł przecież spaść na dach pocisk moździerzowy albo rakietowy, albo mógł wziąć ich na celownik strzelec wyborowy. Tych wcale niemało przybyło na dżihad z Czeczenii albo z obozów szkoleniowych w Iranie, Jemenie, czy Bóg wie skąd jeszcze. Tu na dachu, albo w wozach bojowych, nie było nawet chwili, żeby czuli się całkowicie bezpieczni. Świadomość, że tkwią w okrężnej obronie w samym środku wrogiego miasta, było wielkim obciążeniem psychicznym.
Kalicki zdjął hełm, sięgnął po wodę i przysiadł na kilka minut. Oparł się o betonowy blok, który dookoła okalał dach, tworząc osłonę. Zamknął na chwilę oczy, chcąc odpocząć. Marzył o kąpieli w chłodnej wodzie, zrzuceniu całego tego rynsztunku z niewygodną kamizelką balistyczną i zanurkowaniu w świeżą pachnącą pościel. A tak co? Śmierdział potem, zarósł na brodzie, podejrzewał, że twarz miał brudną jak diabli. W odpoczynku przeszkadzały mu jednak te monotonne arabskie modlitwy. Ileż to już godzin? Czy oni robili to specjalnie? Kolejna godzina z tym zawodzeniem wydawała się nie do wytrzymania. To pieprzone wycie wdzierało się do mózgu niczym świder. Na ulicy prowadzącej do meczetów zrobił się jakiś ruch. Gdzieś zaszczekał pies, potem drugi. Kalicki założył hełm i noktowizor, szybko się podniósł. Kopniakiem obudził Ignaczaka.
– Młody, pobudka, coś się dzieje.
Obserwował teren przed ratuszem przez gogle noktowizyjne PNL-2AD. Akurat pechowo kilka dni temu uszkodził sprzęt i teraz działał tylko jeden kanał optyczny. Prawdziwy pech – po raz kolejny zaklął pod nosem. Odkąd zapadły ciemności, odmieniał słowo pech przez wszystkie przypadki. Chociaż to nie tylko pech. Przecież gdyby byli lepiej wyposażeni… ech, szkoda gadać. Miał tylko nadzieję, że następna zmiana będzie miała lepiej. Nie przeszkadzało mu nawet to, że gogle były nieco gorsze od tych, które mieli Amerykanie, najbardziej wkurzało go to, że po kilku godzinach noszenia zaczynały mu doskwierać kręgi szyjne. Ale jak powtarzał od kilku godzin lepszy kiepski noktowizor niż żaden – a tych nie mieli zbyt wiele.
– Nie narzekaj na ciężar ustrojstwa, jak to mówisz, ciesz się, że nie musisz ich wypatrywać po nocy gołym okiem – powtarzał narzekającym.
Spojrzał teraz na ulicę prowadzącą do meczetów. W noktowizorze zobaczył wyraźnie, że w cieniu nocy wzdłuż budynków skradało się kilka postaci. Jeden, dwa, pięciu bojowników – policzył Kalicki. Czterech z AK-47 i jeden z RPG. Miał wrażenie, że zawodzenie muezina jakby nieco zmieniło ton i stało się bardziej natarczywe. Dawał bojownikom jakieś znaki, czy co? Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Nagle rozległa się seria i pociski ugrzęzły gdzieś w beczkach ze żwirem. Iraccy policjanci byli czujni – odpowiedzieli ogniem. Zrobił się rejwach. W mgnieniu oka odezwały się ukryte w ciemnościach pozycje rebeliantów, odpowiedziała im natychmiast nawała ognia z dachu, okien na piętrze i z wozów bojowych. Kolorowe smugi pocisków tworzyły w ciemnościach baśniowe feerie. Cała okolica rozbrzmiewała teraz strzałami.
– RPG z lewej! – ktoś krzyknął.
– Łącz z Foxem Siedem – polecił, ale wiedział, że było już za późno.
Rozległ się głośny strzał i ciągnąc za sobą siwoburą wstęgę, pocisk PG-7 szedł w kierunku BRDM-a.
Granat z granatnika RPG-7W przeleciał tuż nad wieżą beerdeema z bocznym napisem „Zajączek” i eksplodował na placu przed ratuszem.
– Jezu, ale mieli szczęście – skomentował Ignaczak, na chwilę wychylając głowę zza zasłony.
– Młody, schowaj się, do cholery! – Kalicki warknął wściekły. – Nie chcę stracić łącznościowca. Będziesz mi potrzebny. Melduj do TOC, że jesteśmy atakowani.
BRDM otworzył ogień. Kalicki zauważył, że rebeliant upada, ale nadal próbował dostać się do granatnika.
– Strzelaj, strzelaj, bo nas zaraz rozwali! – usłyszeli w radiostacji podniesiony głos dowódcy wozu.
– No na co on czeka?! Grzej, kurwa! – wyrwało się komuś na stanowisku obok.
– Ognia! – rozkazał dowódca BRDM-a.
Działonowy Jacek Peikert czuł, jak wali mu serce. Drżały mu ręce. Zdawał sobie sprawę, że za nim jest pół setki chłopaków, których ci pieprzeni szaleńcy chcieli dorwać, ale strach paraliżował jego ruchy. Poczuł, jak zasycha mu w gardle. Świadomość, że jeśli się ulęknie, śniadzi błyskawicznie wpadną na teren ratusza, dała mu siłę. Zaczął strzelać. Karabin maszynowy PKT wypluł długą serię.
– Dostał, dostał! – krzyknął obserwator – leży.
Ubrany w jednolity czarny strój fedaina rebeliant leżał w kałuży krwi, ale nadal starał się doczołgać do leżącego obok naładowanego granatnika. Obok kilku bojowników starało się osłonić go ogniem, strzelając jednak w znacznej mierze niecelnie. W ciemnościach nie widzieli więcej niż błyski z polskich i bułgarskich karabinów.
– Z boku! Drugi gość! Jeszcze jeden!
Peikert czuł zapach prochu. Zmusił się do spojrzenia przez celownik noktowizyjny.
– Strzelaj, strzelaj, bo nas zaraz rozwali! – usłyszał nerwowy rozkaz Mateckiego.
Działonowy najwyraźniej znowu się zawahał. Przez ułamki sekund w jego głowie i sercu trwała walka.
– Kurwa! Napierdalaj! – usłyszał znowu.
Peikert jakby się ocknął z letargu. W celowniku zobaczył dwie sylwetki. Wrogi strzelec RPG i jego pomocnik przebiegali przez strefę śmierci, dźwigając na plecach granatniki i torby pełne granatów. W rękach mieli karabinki, strzelali w biegu. Skurwiele, zaraz kogoś poślą do nieba – przeleciało mu przez głowę. Przestał się wahać. Nacisnął spust i… poczuł ulgę. Z karabinu maszynowego PKT poleciała seria pocisków, sięgając jednego z bojowników. Trafiony okręcił się wokół własnej osi i upadł blisko filara budynku. Żył. Zanim Peikert przeniósł ogień, drugi bojownik zdołał się ukryć.
– Dobij go, kurwa, dobij go, bo nas rozwali! – znowu usłyszał głos dowódcy.
W celowniku działonowy wyraźnie widział, że bojownik się rusza. Pieprzony terrorysta! – przeleciało mu przez głowę. Ewidentnie próbował zdjąć z pleców granatnik.
– Rozwal go, do cholery! – przez radiostację znowu usłyszał komendę dowódcy.
Przez noktowizor bardzo wyraźnie widział niezłomnego wroga. Patrzył prawie z podziwem, jak krwawiący Irakijczyk podnosi się z wysiłkiem i składa do strzału. Wokół niego szybowały pociski, ale w dużej mierze niecelne – bez noktowizorów polscy i bułgarscy żołnierze nie byli zabójczo skuteczni. Dlatego tak wiele zależało od niego. Nawet jeśli widział w celowniku twarz wykrzywioną bólem i determinacją, rebeliant nadal był groźny. To nie jest żywy człowiek, tylko źródło ognia i zagrożenie, to tylko źródło ognia – powtarzał w duchu. Masz rozkaz zlikwidować źródło ognia. Wszystko to trwało ułamki sekund, po czym dylemat został rozstrzygnięty – tym razem musnął spust wukaemu. Kilka pocisków kalibru 12,7 milimetra trafiło rebelianta, rozrywając go niemal na strzępy.
Skrwawione ciało, jeszcze przed chwilą będące zapiekłym wrogiem, znieruchomiało w kałuży krwi.
– Dobra robota, stary. Dobra robota.
Peikert nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co się stało, bo ataki rebeliantów przybrały na sile. Ziip, ziip śmigały pociski z Kałasznikowów, tatata grzechotały karabiny maszynowe PKT, PK i PKS, grzmiały działka 23 milimetry bułgarskich BMP-23. Od czasu do czasu do kanonady włączały się stękające podwieszane pod Beryle granatniki Pallad45. Wymiana ognia przybierała na intensywności, przedłużała się. Cześć żołnierzy kuliło się za betonowymi osłonami, inni odpowiadali ogniem, jeden czy dwóch rzygało, nie mogąc znieść napięcia i strachu. City Hall w Karbali błyskało w ciemnościach ogniem niczym niezdobyta twierdza. Kolorowe paciorki pocisków latały we wszystkich kierunkach.