PROLOG
Chost , Afganistan – 30 grudnia 2009
Zespół CIA czekał na tajemniczego Jordańczyka dziesięć dni. Od ponurej połowy grudnia do przygnębiających świąt Bożego Narodzenia oficerowie dygotali z zimna pod kocami, opowiadali oklepane kawały, żłopali galony kiepskiej kawy i sączyli alkohol ze styropianowych kubków. Liczyli odległe wybuchy z moździerzy, studiowali raporty o szkodach poczynionych przez bomby, wsłuchiwali się w dudnienie helikopterów Black Hawk przewożących rannych. I czekali.
Nastał dokuczliwie wietrzny ranek Bożego Narodzenia, a oni siedzieli dalej. Skubali resztki pierników z paczek przysłanych z domu i przyglądali się ceramicznym postaciom z jasełek, które jeden z oficerów porozstawiał zamiast choinki. Wreszcie, 30 grudnia, na szarym końcu starego roku i w piętnastym dniu oczekiwania, podano, że jordański agent jest w drodze. Zmierzał na zachód samochodem przez góry skalistych północno-zachodnich rubieży Pakistanu, w plemiennym stroju i ciemnych okularach, omijając patrole talibów wzdłuż zdradliwej autostrady prowadzącej do granicy afgańskiej.
Żaden z amerykańskich oficerów nie widział jeszcze tego człowieka, owego widmowego informatora zwanego „Wolf ”, którego prawdziwe personalia znał ponoć niecały tuzin osób; tego krnąbrnego podwójnego agenta, który spenetrował Al-Kaidę i przysyłał Amerykanom zaszyfrowane komunikaty elektryzujące ludzi w centrali CIA. Około godziny 15.00 lokalnego czasu Humam Chalil al-Balawi wyłonił się z mroku i przekroczył bramy zbudowanej ze zbrojonego betonu tajnej bazy CIA znanej jako Chost.
Na wiadomość o jego rychłym przybyciu analitycy w pośpiechu zabrali się za ostatnie przygotowania. Nowo przybyła szefowa bazy Jennifer Matthews, zaledwie od trzech miesięcy na swojej pierwszej afgańskiej placówce, od wielu dni zajmowała się szczegółami, a teraz zleciła współpracownikom sprawdzenie sprzętu wideo, wysłanie depesz oraz przećwiczenie poszczególnych etapów sesji sprawozdawczej, która miała trwać do wieczora.
Obserwowała ich przy pracy, zdenerwowana, ale pewna siebie. Krótkie kasztanowe włosy miała zaczesane na bok i rozdzielone praktycznym przedziałkiem. Czterdziestopięcioletnia Matthews była weteranką prowadzonych przez Agencję wojen z terroryzmem i rozumiała Al-Kaidę oraz jej aktorów, fanatycznych czcicieli śmierci, lepiej niż chyba ktokolwiek inny w CIA – a do tego lepiej nawet niż członków komitetu rodzicielskiego w szkole swoich dzieci we Fredericksburgu w Wirginii. Matthews, kobieta trzeźwo myśląca i poważna, była jedną ze wschodzących gwiazd w Agencji, ulubienicą kierownictwa. Skwapliwie skorzystała z szansy wyjazdu do Chostu, mimo wątpliwości zgłaszanych przez jej bliskich przyjaciół, którzy przekonywali ją, że to szaleństwo, zostawić rodzinę i wygodne życie na przedmieściach dla tak ryzykownej misji. Fakt, będzie musiała się wiele nauczyć; nigdy nie pracowała w strefie działań wojennych, nie prowadziła operacji inwigilacyjnej ani nie kierowała rutynową sprawą informatora, zwłaszcza tak skomplikowaną jak sprawa jordańskiego agenta. Nie brakowało jej jednak inteligencji ani pomysłowości, poza tym mogła liczyć na wydatną pomoc kierownictwa CIA, które pilnie śledziło rozwój wypadków z głównej siedziby Agencji w Langley w Wirginii. Na razie szefowie radzili: traktuj al-Balawiego jak znakomitego gościa.
Szefowa bazy zrezygnowała z uczestnictwa w opracowywaniu planu zabezpieczenia wizyty, co nie spodobało się niektórym weteranom Sił Specjalnych w jednostce ochroniarzy. Bała się nie tyle o fizyczne bezpieczeństwo agenta, ile o zabezpieczenie jego tajnej tożsamości. CIA nie mogła sobie pozwolić na to, aby zobaczył go którykolwiek z dziesiątek Afgańczyków zatrudnionych w bazie, z wyjątkiem zaufanego kierowcy, który właśnie po niego jechał. Nawet strażnicy przy bramie głównej mieli na rozkaz odwrócić się plecami, by żaden nie dostrzegł twarzy al-Balawiego choćby w przelocie.
Matthews wybrała bezpieczne miejsce na spotkanie: szary betonowy budynek w części bazy służącej CIA za schron, oddzielony wysokimi murami i strzeżony przez prywatnych zakontraktowanych ochroniarzy z karabinami szturmowymi. Budynek został zaprojektowany specjalnie na spotkania z informatorami i był osłonięty z jednej strony sporą markizą, mającą dodatkowo chronić tajnych agentów przed niepożądanymi spojrzeniami, gdy wchodzili i wychodzili. Tutaj, otoczony przez agentów CIA i pewny, że nie wykryją go szpiedzy Al-Kaidy, Jordańczyk miał zostać przeszukany na obecność broni lub urządzeń podsłuchowych oraz zlustrowany pod kątem ewentualnych oznak podstępu. Następnie miał przedstawić szczegóły swojej z gruntu nieprawdopodobnej opowieści, historii tak niesamowitej, że niewielu dałoby jej wiarę, gdyby agent nie poparł jej zaskakującym dowodem: Humam al-Balawi widział się z nieuchwytnym człowiekiem numer dwa w Al-Kaidzie – egipskim lekarzem Ajmanem az-Zawahirim, jednym ze skrzywionych mózgów odpowiedzialnych za dziesiątki akcji terrorystycznych, między innymi ataki z 11 września 2001 roku. Teraz miał doprowadzić CIA wprost pod drzwi Zawahiriego.
Po zakończeniu sprawozdania al-Balawi miał zostać przebadany przez lekarza wojskowego i wyposażony przez ekipę techniczną w sprzęt niezbędny do wykonania niebezpiecznej misji. Później wszyscy będą mogli się odprężyć, wrzucić coś na ząb, może nawet wypić drinka.
A na koniec niespodzianka – tort urodzinowy.
Jordańczyk w Boże Narodzenie skończył trzydzieści dwa lata – Matthews była autentycznie zadowolona, kiedy odkryła tę ciekawostkę. Właściwie za sprawą wyjątkowej daty urodzin o mało nie dostał na imię Isa – po arabsku Jezus – lecz rodzice ostatecznie zdecydowali się na Humam, co oznacza „dzielny”. Teraz ten właśnie Humam pędził do Chostu z czymś, co zapowiadało się na najwspanialszy prezent bożonarodzeniowy dla Agencji od wielu, wielu lat, gratkę tak niespodziewaną i spektakularną, że nawet powiadomiono o niej wcześniej prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Czekając na Jordańczyka, Matthews zadawała sobie niezliczone pytania. Kim był ten człowiek? Jak komuś udało się tak zbliżyć do az-Zawahiriego, jednego z najbardziej samotniczych i pilnie strzeżonych ludzi na ziemi? W sprawie al-Balawiego było tak wiele niewiadomych. Matthews miała jednak rozkazy i nie zamierzała zawieść ani cofnąć się przed ich wykonaniem. Al-Balawi miał zostać przyjęty z honorami. W bazie CIA w ogarniętym przemocą wschodnim Afganistanie nie było świeczek urodzinowych, ale Jordańczyk dostanie swój tort.
O ile w ogóle się zjawi.