Były wczesne godziny ranne, 16 grudnia 1944 roku. Pobliskie sosny uginały się pod ciężarem śniegu. Blondwłosy dwudziestopięcioletni niemiecki żołnierz i weteran walk w Normandii i pod Monte Cassino, sierżant Vinz Kuhlbach włączył latarkę. Snop jaskrawego światła przesuwał się po przerażonych, ziemistych twarzach osiemdziesięciu kilku żołnierzy z 1. kompanii 9. pułku 3. Dywizji Strzelców Spadochronowych. Wielu młodych niemieckich spadochroniarzy trzęsło się z zimna; niektórzy przytupywali, żeby nie nabawić się odmrożeń.
Dowódca kompanii wcześniej przekazał Kuhlbachowi zapieczętowaną kopertę. W środku znajdował się jeden z najważniejszych rozkazów w historii Trzeciej Rzeszy.
Kuhlbach rozpieczętował kopertę i zaczął czytać na głos: „Rozkaz numer 54, datowany 16 grudnia 1944. Odezwa Głównodowodzącego Sił Zachód. Żołnierze, wasza godzina nadeszła! Dwie wielkie armie ruszają przeciwko siłom angielsko-amerykańskim. Nie muszę wam mówić nic więcej. Czujecie to sami. Ryzykujemy wszystkim. Bierzecie na swoje barki święty obowiązek, by dać z siebie wszystko i osiągnąć rzeczy przekraczające ludzkie możliwości dla naszej Ojczyzny i naszego Wodza”.
Rozkaz pochodził od feldmarszałka Gerda von Rundstedta, Dowódcy Naczelnego sił niemieckich na froncie zachodnim.
Była godzina 5.30, gdy ciszę głębokiego lasu rozdarł huk ogromnych eksplozji. Niemieccy spadochroniarze zakryli sobie dłońmi uszy i podnieśli głowy – na horyzoncie raz po raz rozbłyskiwało światło. Wydawało się, że bez ustanku strzela każde działo na długości prawie stu trzydziestokilometrowego frontu. Niebo było jasne jak w dzień; ostrzał był najsilniejszy w sektorze spadochroniarzy, przydzielonym 6. Armii Pancernej Seppa Dietricha.
Cisza Upiornego Zakątka została przerwana.
„Było tak spokojnie, jak tylko może być na wzgórzach, gdzie delikatnie szeptały świerki poruszane lekkimi podmuchami wiatru, zrzucając tu i tam część leżącego na nich śnieżnego płaszcza – wspominał pewien niemiecki oficer artylerii. – Na czarnym niebie błyszczało kilka gwiazd, niska warstwa chmur wisiała na zachodzie. Nagle (…) moździerze rozpoczęły swoją upiorną pieśń i stożki ognia wystrzeliły w stronę nieba. Grzmoty wypełniły powietrze, a ziemia trzęsła się od wybuchów. W pierwszej chwili zgłupiałem, ale po chwili nie mogłem już się opanować. Zacząłem tańczyć i śmiać się”.

ŻOŁNIERZE PLUTONU padli na dno okopów, zasłaniając sobie dłońmi uszy. Większość spadających pocisków wybuchała w koronach drzew, rwąc las na strzępy. Śmiercionośne drewniane drzazgi i odłamki rozgrzanego metalu wzlatywały we wszystkich kierunkach.
Jeden z pocisków trafił niemal bezpośrednio w stanowisko dowodzenia plutonu na zboczu wzgórza, skąd otwierał się widok na Lanzerath. Bouck przykucnął szybko. Zdawało się, że huk ostrzału przetacza się z jednej strony na drugą wzdłuż całej linii Zygfryda. Jeśli ostrzał ma być wstępem do niemieckiego kontrataku, myślał z obawą Kriz, to szykuje się wcale niemała potyczka.
Bouck starał się zachować zimną krew. Przychodziło mu to łatwiej niż innym – jako jedyny spośród przerażonych żołnierzy na wzgórzu, przetrwał już jeden ciężki ostrzał artyleryjski. Kiedyś, podczas ćwiczeń w Camp Maxey, znalazł się przypadkiem na otwartej przestrzeni. Już gotował się na pewną śmierć, lecz jakimś sposobem udało mu się wyjść z ostrzału bez szwanku.
Teraz miał nadzieję, że zadaszone ziemianki ochronią jego żołnierzy przed eksplodującymi drzewami. Mogło ich zabić tylko bezpośrednie trafienie. Gdy jednak minuty zamieniły się w godzinę, wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy piekielna nawała kiedykolwiek ustanie. „Myśleliśmy, że to nigdy się nie skończy – wspominał jeden z żołnierzy Boucka. – Nie było w zasadzie ani chwili ciszy. Drzewa w całej okolicy zostały kompletnie unicestwione”.

OSIEM KILOMETRÓW NA PÓŁNOCNY ZACHÓD od Lanzerath, w kwaterze 394. pułku w Hünningen, Robert Lambert także czekał z dłońmi przytkniętymi do uszu na zakończenie nawały ogniowej. „Nie trzeba było długo czekać, aby szrapnele pozrywały większość naszych linii telefonicznych, czyniąc je bezużytecznymi – opowiadał. – Odtąd mogłem kontaktować się z moim plutonem w Lanzerath jedynie przez radio”.
Gdy tylko huk ostrzału trochę przycichł, Lambert wybiegł po schodach z piwnicy do centrum dowodzenia. Napływały tam kolejne raporty o działaniach nieprzyjaciela w całym sektorze bronionym przez 99. Dywizję. Niemcy przypuścili zmasowane natarcie. Tłumy niewyraźnych postaci w kombinezonach narciarskich przepływały przez zamglone lasy i brały z zaskoczenia odizolowane posterunki i kompanie liniowe. Szczególnie poważnie przedstawiała się sytuacja w sektorze 394. pułku: Lambert wiedział, że pułk jest bardzo rozproszony i nie ma w odwodach batalionu, który mógłby przypuścić kontratak w miejscach, gdzie wróg przełamie opór.

OSTRZAŁ WIDMOWEGO FRONTU na całej jego długości trwał dziewięćdziesiąt minut. Po godzinie stał się najcięższą ciągłą nawałą artyleryjską, na jaką wystawiona została Armia Stanów Zjednoczonych w Europie. Jeden z niemieckich majorów obserwował z niemal nabożnym podziwem, jak artyleria bierze w kleszcze odcinki amerykańskiego frontu i wzmaga bombardowanie. „Zdawało się, że otwiera się ziemia. Kaskada żelaza i ognia spadała z ogłuszającym hukiem na pozycje nieprzyjaciela. My, starzy żołnierze, widzieliśmy niejeden potężny ostrzał, ale czegoś podobnego jeszcze nigdy”.
Niemców takich jak on zapewniano, że amerykańskie żółtodzioby z 99. i 106. Dywizji wpadną w taki popłoch, że albo uciekną, albo wybiegną z rękami do góry na widok pierwszych niemieckich spadochroniarzy. Niewielu odważy się stanąć i walczyć. Typowy Amerikaner w Ardenach, to – według nazistowskiej propagandy – żujący gumę, niezdyscyplinowany kundel i cykor.

W ZIEMIANCE na zboczu nad Lanzerath sierżant George Redmond i szeregowy Louis Kalil tak się spocili ze strachu, że przestali odczuwać zimno. Kiedy ośmielili się zerknąć przez otwór strzelniczy, zobaczyli Lanzerath i pobliski krajobraz, podświetlone jakby ogromnymi reflektorami. „Wiedzieliśmy, że to nie żadna bagatelka – wspominał Redmond. – Ale wykombinowałem sobie, że jeśli zaszedłem już tak daleko, to wytrzymam do końca. Odchodzisz dopiero wtedy, kiedy przyjdzie twój czas”.
Pociski nadlatywały nieprzerwanie. Na stanowisku dowodzenia 99. Dywizji na tyłach plutonu, na wieść o tym, że Niemcy mają w pobliżu tylko dwa działa artyleryjskie zaprzężone w konie, jeden z oficerów sztabowych krzyknął: „Chryste, oni chyba zajeżdżą te biedne konie na śmierć!”

WYSUNIĘTY OBSERWATOR ARTYLERII sierżant Peter Gacki słyszał ze swojego stanowiska w kamiennym domku w Lanzerath pociski spadające na podwórze domu. Poza tym jednak wioska nie ucierpiała w wyniku bezpośredniego ostrzału. Gacki przypuszczał, że Niemcy, którzy okupowali okolicę od 1940 roku, wiedzieli, iż mieszkańcy wsi nie będą wrogo nastawieni i dlatego nie chcieli „robić jatki”.
Przełożony Gackiego, porucznik Warren Springer, stojący kilkadziesiąt centymetrów dalej, nie miał już wątpliwości, że miejscowy cywil, którego zatrzymał kilka dni wcześniej był rzeczywiście szpiegiem. Dlaczego pociski spadały tylko w okolicy stanowiska obserwacyjnego artylerii, a omijały Lanzerath?
Wreszcie zapadła cisza. Ostrzał dobiegł końca. Była godzina 7 rano.
Springer wyszedł po schodach z piwnicy na dwór. Ze zdziwieniem zauważył około pięćdziesięciopięcioosobową grupę żołnierzy należących do zespołu bojowego „X” batalionu niszczycieli czołgów. Właśnie przygotowywali się do wyjazdu, ponieważ otrzymali rozkaz przegrupowania w pobliskim mieście Manderfeld.
– Co się dzieje? – spytał jednego z nich Springer.
– Niemcy już tu są. Niech pan porucznik lepiej stąd zmyka, i to szybko.
Bez niszczycieli czołgów Lanzerath będzie prawie bezbronne wobec ataku pancernego. Springer wrócił na pozycję i oznajmił żołnierzom, że oni także opuszczą wioskę, ale zostaną w okolicy. Przeniosą się na pozycje, skąd łatwiej będzie ostrzeliwać nacierających Niemców. Żołnierze prędko chwycili śpiwory i załadowali sprzęt na dżipa.
Załoga jednego z ostatnich wyjeżdżających niszczycieli czołgów wskazała im pozycje plutonu nad wioską: jeśli Springer i jego ludzie zamierzają zostać, z tamtego miejsca można z powodzeniem kierować ostrzałem baterii.
Springer wiedział już wcześniej, że pluton ulokował się w doskonałym punkcie obserwacyjnym. Polecił swojemu kierowcy, mechanikowi Willardowi Wibbenowi, wyruszyć drogą przez las w stronę pozycji plutonu, cokolwiek z niej zostało po ciężkim ostrzale. Zbocze i pobliski las poważnie ucierpiały. Niemieckie działa 155 mm wyrwały w ziemi dziury wielkości furgonetek, a drzewa zostały strzaskane w drzazgi. Duża część przykrytego śniegiem pastwiska schodzącego w dół ku Lanzerath była czarna od kordytu i ziemi, którą eksplozje wyrwały spod śniegu i rozsypały dokoła.

PIERWSZE, CO PRZYSZŁO DO GŁOWY porucznikowi Lyle’owi Bouckowi, gdy oglądał obraz zniszczeń, to czy któryś z jego ludzi nie odniósł obrażeń.
– Sierżancie Slape! – krzyknął.
– Tutaj, sir – zgłosił się Slape. – Niech pan nie krzyczy, dudni mi w uszach!
Powoli z ziemianek wyłonili się pozostali, oszołomieni, bladzi, przeklinający Niemców. Niektórzy rozcierali sobie uszy. Slape zażądał raportu o stanie plutonu. Odezwali się kolejno żołnierze z każdego okopu. Nikt nie został ranny, pozycje plutonu nie zostały uszkodzone, tak samo jak zamontowany na dżipie karabin maszynowy, który był najmniej chroniony.
– Co teraz? – zapytał Slape.
– Na razie się nie ruszamy – odparł Bouck. – Zapytam w kwaterze.
Bouck próbował dodzwonić się do dowództwa 1. batalionu przez telefon, ale łączność telefoniczna z kwaterą batalionu została przerwana. Zadzwonił więc do sztabu pułkowego w Hünningen. Połączono go z porucznikiem Edwardem Buegnerem, adiutantem Kriza.
– Możemy się wycofać? – zapytał. – Jesteśmy odcięci.
– Dywizja została ostrzelana na całej długości frontu – odparł Buegner. – Nie wiemy, co to ma znaczyć.
– Więc co mamy robić? – zapytał Bouck.
– Zostańcie, do czasu przyjścia nowych rozkazów.