Prolog
1.
„Nie ma sensu dociekać dziś, co naprawdę się wtedy wydarzyło”
Steven Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych
Antiochia, 28 czerwca 1098 roku
„Musisz zobaczyć, panie, zachód słońca nad pustynią” – mówił ten przeklęty arabski przechrzta, opowiadając o cudach wschodu w samym środku francuskiej zimy, w smaganym lodowatym wiatrem kamiennym zamku. Rozprawiał o wonnościach, o złocie, o skarbcach sułtanów tonących w klejnotach. Ale przede wszystkim o pięknie pustyni.
Rajmund de Saint-Gilles, hrabia Tuluzy, i bez jego opowieści wziąłby udział w krucjacie. Taki był jego chrześcijański obowiązek. Wiążący się bezpośrednio z okazją zdobycia nowych ziem, co przyznawał, nawet przed Bogiem. Ale przy tym wszystkim naprawdę czuł chęć, by zobaczyć ową sławną pustynię, skrzącą się złotem o wschodzie i zachodzie słońca.
No i zobaczył. Gdyby przechrzta nie umarł na morzu, Rajmund pokazałby mu dziś, co sądzi o pustyni i jej pięknie. W nadzwyczaj bolesny sposób. Zachody słońca okazały się zwiastunami lodowatych nocy, a wschody – upalnych dni pełnych udręki. Pokonali ocean piasku, lecz cała ta wyprawa przyniosła Rajmundowi i jego ludziom wiele okazji do odbywania prawdziwie chrześcijańskiej pokuty i mierzenia się z cierpieniem, które powinno otworzyć im wrota do raju. Gdy już zginą. I choć wcale nie mieli na to ochoty, w czerwcu 1098 roku wiele wskazywało, że tylko krok dzieli ich od Nieba. Przybyli tu w październiku 1097 w nadziei na szybkie odebranie Antiochii Turkom Seldżuckim. Zdobycie bogatego miasta miało wynagrodzić morderczą wędrówkę przez pustynię i pomóc w odbudowaniu morale coraz bardziej podzielonych krzyżowców. Ale nic nie działo się wystarczająco szybko. Najpierw musieli odeprzeć dwie tureckie armie spieszące z odsieczą. A gdy wreszcie zdobyli Antiochię, cytadela pozostała w rękach Turków. Na domiar złego przybyła kolejna, jeszcze potężniejsza, armia. I teraz krzyżowcy równocześnie sami oblegali cytadelę i byli oblegani. W zrujnowanym wojną mieście, w którym żywi zazdrościli martwym i – prawdę mówiąc – niewiele różnili się od nich wyglądem. Wyniszczeni zarówno trudami oblężenia, jak i głodem oraz chorobami krzyżowcy przypominali trupy, dziwnym trafem nieprzyjmujące do wiadomości prawdy i poruszające się ciężko i niechętnie, wbrew wszystkiemu. Być może tylko wola Boża trzymała ich jeszcze przy życiu.
Jej znaków ostatnio nie brakowało. W przeciwieństwie do jedzenia i sił, czy choćby realnych nadziei na zwycięstwo. Zawiedli Wilhelm i Alberyk z Saint-Mesnil oraz Lambert hrabia Clermont, którzy porzucili Antiochię, by uciec do tego zdradzieckiego tchórza Stefana z Blois. Zawiódł spieszący z posiłkami odstępczy Grek, cesarz Aleksy, zawracając armię na pierwszą wieść o nadciągających posiłkach niewiernych. Ledwie żywi z głodu krzyżowcy mogli tylko przeklinać jego imię pod niebiosa.
A one nie zesłały im w odpowiedzi manny i niebiańskich zastępów, ale znaki i sny. Cztery razy Święty Andrzej ukazywał się nie komuś, komu łatwo byłoby zaufać, ale prostaczkowi, Piotrowi Bartłomiejowi. Zwyczajny sługa, znany przede wszystkim z częstego ulegania słabościom, ignorował przesłanie – być może zdał sobie sprawę, że niezbyt nadaje się na posłańca Pana. Ugiął się nareszcie, gdy został cudem ocalony od śmierci w jednej z potyczek, które niemal codziennie toczono z tureckimi podjazdami. Zrozumiał, że dalsze narażanie się na gniew świętego może się źle skończyć. Stanął przed Ademarem, biskupem Le Puy i Rajmundem z Tuluzy, by oznajmić, że dzięki posłaniu od Boga wie, gdzie została zakopana włócznia, którą przebito bok Chrystusowy. Zapewniał, że gdy krzyżowcy zdobędą taką broń, nikt i nic nie zdoła stawić im czoła. Rajmund gotów był mu uwierzyć, ale Ademar przypomniał, że widział tę włócznię w Bizancjum, sam zaś Piotr słynie raczej ze słabości do wina i przestawania z niewiastami lekkich obyczajów, a nie ze świętymi.
Kiedy jednak tego samego dnia przed biskupem i baronami stanął już nie pijak, a szanowany ksiądz imieniem Stefan, by powiadomić, że ukazał mu się we śnie sam Chrystus napominający armię, że ściągnęła na siebie klęskę przez własną grzeszność, Ademar potraktował go inaczej. Zaraz też wielu rycerzy zaczęło mówić coraz śmielej o nawiedzających ich w snach przodkach zachęcających do walki. Wspominając słowa Piotra Bartłomieja, dłużej niewątpiący już biskup oznajmił, że za pięć dni Bóg ześle swoim rycerzom znak.
I tak właśnie się stało. 14 czerwca umęczeni krzyżowcy ujrzeli kometę przecinającą niebo, wskazującą obóz turecki jako kierunek natarcia. Kiedyś podobnym światłem Niebiosa ukazały drogę do żłobka Pańskiego. Potwierdzało to słowa Piotra.
Niestety, choć już piąty dzień kopano w katedrze Świętego Piotra i odnaleziono wiele skarbów starożytności – a przede wszystkim kości ukrytych przez wieki pod podłogą – świętej włóczni nie było.
Rajmund raz jeszcze spojrzał w niebo. Kometa rozjaśniała je wezwaniem do boju. Hrabia skrzywił się znów, czując – zapewne wywołany głodem – skurcz w trzewiach. Znajdą włócznię czy nie, trzeba będzie wyjść za mury, póki jeszcze ludzie mają choć trochę sił i zachowali resztki nadziei. Lepiej zginąć w boju, niż skonać tu z głodu.
Z ulgą wszedł w cień kościoła. Nikt już nie pracował przy wykopanym dole. Ludzie siedzieli wokół niego, ospali i zniechęceni. Tym już brakowało wiary.
– Pięć dni – oznajmił ktoś zza pleców hrabiego. – Tak rzekł mi Święty Andrzej! Po pięciu dniach znajdziesz skarb!
Piotr Bartłomiej przybył w samej białej koszulinie. Jako że cud miał się dokonać w obecności dwunastu mężów, do których zaliczono także hrabiego Rajmunda, ten zajął miejsce za nim.
– Lepiej, żebyś coś znalazł – szepnął, nachylając się nad powiernikiem Nieba. – Inaczej ci wszyscy ludzie cię ukamienują.
– Nie lękam się – odparł Piotr, choć głos mu zadrżał. Podniósł jedną z porzuconych łopat, wskoczył do dołu i zaczął kopać.
Gdy mimo wielkiego zapału po blisko godzinie nie odniósł sukcesu, Rajmund uznał, że dość ma już tego cyrku, i wyszedł. A zaledwie przekroczył próg, usłyszał krzyki.
Powrócił biegiem, by ujrzeć, jak Piotr z pomocą innych, nagle ożywionych robotników wyłania się z dołu. W ręce ściskał kawał stali. Kiedy dostrzegł hrabiego, uniósł go triumfalnie. Ostrze. Ostrze rzymskiej włóczni.
Gdy 28 czerwca krzyżowcy wychodzili przed mury Antiochii, Rajmunda nie było między nimi. Bóg za brak wiary pokarał go chorobą. Zarządzając oblężeniem wciąż trzymanej przez Turków cytadeli, rycerz kazał wynieść się na noszach na mury, by móc ujrzeć cud. To nie powinno było się udać. Zdziesiątkowani, wymęczeni, w większości pozbawieni koni – padły lub zostały zarżnięte, gdy zabrakło mięsa – przypominający raczej strzępy ludzkie niż rycerzy, ufortyfikowanym mostem przeszli przez rzekę ku obozowi nieprzyjaciela.
Turecki wódz Kurbugha musiał zadrżeć na widok rozwijających się chrześcijańskich szeregów. Strwożony kazał cofnąć wojska i próbował osłonić się nawałą strzał wystrzelonych przez łuczników. Nic to jednak nie dało, niewierni musieli stanąć z rycerzami Chrystusa twarzą w twarz. Stal uderzyła o stal. Później wielu krzyżowców przysięgało, że ci, którzy polegli wcześniej podczas tej wyprawy, walczyli z nimi ramię w ramię. A wraz z nimi przybyli z zaświatów przodkowie, a także święci i nawet aniołowie.
Nie wiadomo, co widzieli Turcy. Z wysokości murów, miotając przekleństwa na swoją słabość, płacząc z żalu, że nie może uczestniczyć w bitwie, Rajmund obserwował, jak nieliczne zastępy jego braci uderzyły w nieprzeliczone szeregi świeżych i wypoczętych muzułmanów, wgryzły się w nie z furią i zmusiły je do cofnięcia się. A potem do ucieczki. Daremnie Kurbugha starał się odciąć od atakujących ogniem, podpalając suchą trawę. Wiedzeni przez aniołów, a może niesieni szałem bojowym, krzyżowcy przeszli przez płomienie. A wtedy zdjęci przerażeniem Turcy porzucili wszelką nadzieję. Czmychali w panice, porzucając swego wodza, obóz i tabory.
Rajmund płakał, po trosze ze szczęścia, po trosze z żalu. Kazał znieść się z murów do kościoła, by móc raz jeszcze dopełnić pokuty. Gdy znajdował się już blisko, ujrzał Piotra z błyszczącą wielobarwnie świętą włócznią, nabitą teraz na drzewce. Usłyszał bicie w dzwony. To cytadela zgłaszała chęć do rozmów i poddania się.
– Cud – szeptał Rajmund. – Cud nas uratował!
Niebo jaśniało nad nim jak uśmiech Boga.
2.
Arktyka, 14 lutego 1948 roku
Niebo wyglądało jak sina kurtyna, którą ktoś szyderczo rozwiesił nad ich głowami, na znak, by porzucili wszelkie nadzieje. Mimo wszystko i tak lepiej było znaleźć się pod niż na pokładzie okrętu podwodnego, który z każdym spędzonym na nim dniem coraz silniej kojarzył się z grobem. Nawet gdy sam okręt wynurzał się z rzadka na powierzchnię, porucznik i jego ludzie nie opuszczali przydzielanych im pomieszczeń. W korytarzach było zbyt ciasno, by plątali się pod nogami. Popadali więc w coraz większe przygnębienie, ataki agresji stawały się czymś zwyczajnym i gdyby wyprawa nie dotarła nareszcie do celu, żołnierze mogliby się pozabijać nawzajem.
– Poruczniku? – Kapitan Siewierin, który ze swoim oddziałem przybył drugim okrętem, wyglądał dla odmiany tak świeżo, że pozazdrościć. Być może przez wzgląd na rangę nie tłoczył się ze wszystkimi, ale otrzymał własną kajutę.
W każdym razie jego ludzie przypominali tę wymęczoną zbieraninę, którą porucznik przyprowadził ze sobą.
– Jak sytuacja?
– Zimno jak cholera, towarzyszu kapitanie!
– Jesteśmy tylko tysiąc kilometrów od bieguna, to i zimno. Ale co to dla rosyjskiego człowieka? Zaraz się rozgrzejemy!
Naciągnęli maski zabezpieczające przed mrozem, wpięli buty w narty biegowe i ruszyli.
Nawet śnieg wydawał się porucznikowi jakiś bury, gdy biegli. Pewnie przez to niebo. A ciągnął się ten śnieg po horyzont, bo krajobraz był tu raczej płaski, wybijające się ponad równinę pagórki sprawiały wrażenie raczej wychylających się ponad lód i śnieg. Jeżeli między tym wszystkim krążyły białe niedźwiedzie, przed którymi ostrzegano ich na odprawie, istniało ryzyko, że nie dostrzegliby ich, nim byłoby za późno. Pozostawała nadzieja, że Niemcy wybili je wszystkie. Podobno polowali na nie i je zjadali. Co dla części ekipy bazy skończyło się kiepsko, bo struli się niedźwiedzim mięsem.
Oficjalnie ewakuowano wtedy bazę. Jednak wywiad wojskowy twierdził co innego. Że sprawozdanie o ewakuacji bazy miało na celu dodatkowe zakamuflowanie jej działania. I oto, proszę, prawie trzy lata po tym, jak radzieckie flagi zatrzepotały nad Berlinem, znów trzeba było iść bić się z Frycem. Bo na tym arktycznym końcu świata szkopy pewnie nie wiedziały, że wojna się skończyła.
Zresztą, wojna z faszyzmem nie kończy się nigdy.
Na nartach poruszali się szybko. Wybrano ludzi, którzy mieli wprawę w biegach narciarskich: weteranów z Finlandii, sportowców, górali oraz sybiraków. Większość z nich znała się już wcześniej, zaraz po wojnie dokonano selekcji wśród weteranów, by stworzyć z nich nowe elitarne jednostki. Jedną z lekcji, jakie Związek Radziecki wyniósł z wojny ojczyźnianej, była świadomość znaczenia oddziałów specjalnych. Bywało nawet, że szkolili ich niemieccy spadochroniarze, z tych, co to brali udział w lądowaniu na Krecie czy brawurowej akcji odbijania Mussoliniego. Porucznik, jak wszyscy, gardził nimi jako ludźmi, ale doceniał ich umiejętności.
Mieli do pokonania dwadzieścia kilometrów. W zimowym kamuflażu byli równie niewidoczni jak tutejsze niedźwiedzie. Co zabawne, w znaku ich jednostki także był niedźwiedź. Wprawdzie nie biały, ale…
Kiedy wzgórza nieco się spiętrzyły, kapitan zatrzymał wyprawę.
– Tu się rozdzielimy.
On i porucznik pochylili się nad mapą.
– Te wzgórza, diabli wiedzą, czy naturalne, tworzą coś w rodzaju pierścienia. Wy obejdziecie je od wschodu, wespniecie się na wzgórze B 44. Po cichutku, sierżancie. Jeśli są tam jacyś wartownicy, a pewnie są, mają ani zipnąć. Za godzinę przypuścimy równoczesny atak z obu stron. Dokładnie… – odsunął nieco rękaw podbitej futrem kurtki, by spojrzeć na zegarek – …o ósmej trzydzieści pięć. Jakieś pytania?
Porucznik pokręcił głową. Brał udział w odprawie, jeszcze zanim weszli na pokład okrętów podwodnych. A na nich bez końca czytał dokumenty i uczył się planów bazy na pamięć. Nazywała się: Schaetzgraber, co znaczyło: „łowcy skarbów”. Niemcy przeprowadzali w niej próby jakiejś nowoczesnej broni, coś jak V2, albo ich samolotów odrzutowych. A może broni atomowej, za pomocą której Amerykanie trzymali teraz w szachu Związek Radziecki? Albo czegoś jeszcze innego, o czym świat dotąd nie słyszał? Diabli wiedzą, co mogli nawymyślać Niemcy. Jedno trzeba im przyznać – inwencji pod tym względem im nie brakowało.
Pod wzgórze podjeżdżali ostrożnie, dwieście metrów przed nim zdjęli narty, a resztę drogi pokonali, czołgając się. U stóp wzgórza porucznik dał swoim ludziom znak, by poczekali. Zabrał ze sobą tylko Tadeusza – Jakuta, który chyba urodził się z nożem i strzelbą w rękach. Podchodzić zwierzynę na Syberii uczył się od trzeciego roku życia i jeśli porucznik mógł komuś w pełni zaufać w lodowej krainie białych niedźwiedzi i faszystów, to właśnie Tadkowi. Dziwne imię odziedziczył po jakimś polskim zesłańcu. Osobliwym zrządzeniem losu połowa jego wioski nosiła polskie imiona. Cóż, Polaków na Syberii nie brakowało.
Porucznikowi wydawało się, że robił niewyobrażalnie wiele hałasu w porównaniu z Jakutem. A jednak strażnik go nie usłyszał. Ani nie zauważył, co akurat nie było trudne, bo i oni prawie go przegapili, aż się na niego natknęli. Chyba nie sądził, że ktokolwiek może wpaść tu w odwiedziny, bo obrócony plecami do skradających się żołnierzy gapił się w dolinę, na bazę. Porucznik dał znak Tadkowi, a ten wyskoczył błyskawicznie na Niemca, przeciągnął mu ostrym jak brzytwa myśliwskim nożem po gardle, obalając go i przygniatając ciężarem własnego ciała do ziemi. Docisnął twarz tamtego do zamarzniętego śniegu. Dla porucznika, a pewnie i dla kogoś spoglądającego z oddali, musiało to wyglądać jak zderzenie dwóch śnieżnych chmur. Biel uderzyła w biel, a wszystko trwało tyle co mgnienie, wystarczyłoby zamrugać, by przegapić gwałtowną śmierć.
Porucznik zawrócił kilka metrów ku swoim. Żałował nadrabiania drogi, ale bał się, że nie dostrzegą go z dołu. Zamachał raz, drugi. Odetchnął, gdy odpowiedzieli, i wrócił do Tadka. Tam sprawdził czas. Jeszcze dziesięć minut.
Nie musiał dyktować ludziom, jak mają zajmować stanowiska. Omawiali wszystko setki razy na pokładzie okrętu podwodnego. Porucznik zlustrował ich tylko. Zapamiętali. Uśmiechnął się pod maską.
Wyjął lornetkę, by bliżej przyjrzeć się obozowi. Wszystko było jak w meldunkach agenta. Co to musiał być za szpieg! Dwa mniejsze budynki służyły za koszary dla czterdziestu żołnierzy. No, już dwudziestu dziewięciu. Obok każdego z nich stała budka strażnicza. Cała elektryczność w bazie pochodziła z centralnego budynku, z którego powinny wzbijać się w niebo chmury dymu z agregatorów na ropę, jednak, znów jak w meldunku, Niemcom udało się jakoś zmniejszyć ryzyko wykrycia w ten sposób. Pewnie wykorzystali do tego jakieś nowoczesne technologie. Największy był budynek laboratoryjny, z owalnym centrum, rozlewający się po dolinie przybudówkami, otoczony bunkrami mającymi bronić do niego dostępu. Chociaż… Gdy porucznik przyjrzał się im dokładniej przez lornetkę, odkrył, że otwory strzelnicze znajdują się po obu stronach ledwie co wystającej spod lodu kopuły. Jakby zbudowano te bunkry tak, by w razie czego ostrzelać z nich ludzi wychodzących z laboratorium. Niemcy spodziewali się buntu? Może i tak. Porywali przecież naukowców z całego świata, w tym niemało Żydów. A do tego, jak donosił agent, przeprowadzali tam eksperymenty na ludziach.
Wszystkie te budynki wzniesiono jako niewysokie, parterowe. W celu zabezpieczenia przed bombardowaniem rozbudowywano je w głąb ziemi. Laboratoria ciągnęły się podobno całe trzy piętra w dół. Porucznik wolał nie wyobrażać sobie, jaki ogrom pracy włożono, by tego dokonać. Pewnie zwieziono tu niewolników z całej Rzeszy. A gdy zrobili swoje…
Cholerna robota może być z tymi podziemiami. Ale przecież na to się przygotowywali.
Spojrzał na zegarek. Najwyższy czas ruszać.
Schodzili ostrożnie, po cichu, jak duchy. Nie spieszyli się z otwieraniem ognia. Nie przyciągając uwagi, zajęli wyznaczone stanowiska naokoło bazy i schowali się wśród lodu. Dopiero gdy ukryty po drugiej stronie Schaetzgraber kapitan wystrzelił pod niebo rakietę, zaczął się bal.
Cztery granatniki wystrzeliły w bunkry strzegące laboratorium. Zaraz potem poleciały granaty dymne i spotęgowały zamęt. Ukryci na szczytach wzgórz snajperzy zdjęli wartowników na wieżach, potem już sami wybierali cele.
Ludzie porucznika rzucili się do ataku. On sam dopadł pierwszego z bunkrów. Pociski granatników wywołały zamieszanie, ale nie naruszyły konstrukcji, a z wewnątrz wciąż dobiegały krzyki po niemiecku. Cisnął do wnętrza granat, przypadł do ziemi, ale poderwał się zaraz po eksplozji. Najpierw wcisnął lufę przez szczelinę, pociągnął serią z pepeszy, nie celując. Potem wbiegł do wejścia, kopniakiem otworzył stalowe drzwi i wpadł do zadymionego wnętrza. Jeszcze dwóch szkopów poruszało się, jęcząc. Skrócił ich cierpienia.
Sprawdził km-y, niestety żaden nie nadawał się już do użytku. No trudno. Wyjrzał przez otwór strzelecki wychodzący na zewnątrz. W samą porę! Niemcy wysypywali się już przed budynki przez główną bramę. Znów żałując uszkodzonych MG42, ostrzelał nadbiegających. Trafił dwóch, pozostali albo się wycofali, albo przypadli do ziemi. Gdzieś spoza pola widzenia porucznika nadleciał granat.
Nie było już po co tracić czasu w bunkrze. Przeliczył ciała. Sześciu. Załoga bazy liczyła ponoć czterdziestu żołnierzy i sześćdziesięciu ludzi obsługi cywilnej oraz naukowców. Obsługa w razie ataku też mogła bronić bazy. Pozostawało mieć nadzieję, że profesorowie okażą się mądrzy i rzucą pistolety, gdy tylko zobaczą radzieckich żołnierzy. Rozkazy mówiły, by brać ich żywcem. Nawet kosztem strat w ludziach.
Jakkolwiek porucznik rozumiał intencje sztabowców, wolał ograniczać straty, zwłaszcza jeśli chodziło o niego samego. Wychylał się więc z bunkra ostrożnie, by nie oberwać od szwabskich niedobitków albo choćby i od swoich. W białych maskujących strojach polarnych wszyscy wyglądali raczej podobnie. Zwłaszcza w ogniu walki.
Ta zaś zdawała się dobiegać końca. Już tylko pojedyncze strzały dochodziły z siłowni. Snajper zdjął jeszcze kogoś kryjącego się na dachu laboratorium. Cisza nie zapadła wyłącznie dlatego, że syreny alarmowe wciąż wyły potępieńczo. Porucznik zerknął na zegarek. Niecałe dziesięć minut. Popisowa akcja.
Odnalazł wzrokiem swojego zastępcę, kaprala Gruszczenkę.
– Raport! – rzucił, podchodząc do niego.
– Wasiliew i Głuchowski lekko ranni – zameldował kapral. – Wasiliew stopa, skręcił nogę, fujara. Głuchowski dostał odłamkiem w ramię. Opatrują go. Poza tym wszystko gra.
– Zabezpieczcie bunkry, sprawdźcie rannych Niemców. Nie zabijać, też opatrzyć. Niech Bieliński z Suchorowem sprawdzą, czy ktoś nie uciekł. Jeśli tak, to zdjąć zbiega.
– Tak jest!
Dostrzegł kapitana. Podbiegł zaraz do niego. Przyglądali się saperom zakładającym ładunki na ciężkie stalowe wrota prowadzące do laboratorium.
– Zatrzasnęli się, psie juchy – martwił się Siewierin. – A tu trzeba się spieszyć, bo jeszcze się wysadzą w powietrze.
– Gotowe, towarzyszu kapitanie! – zameldował jeden z saperów. – Cofnijcie się, żeby w was nie walnęło.
– Grupa szturmowa, na stanowiska! – rozkazał Siewierin. – Poruczniku, idziecie z nami!
Nie położyli się na lodzie, cofnęli się trochę, przyklękli. Ledwie eksplozja wysadziła wrota, otworzyli ogień. Kto wie, kto mógł czaić się w środku? Na wszelki wypadek cisnęli jeszcze do środka pięć granatów i dopiero potem ruszyli.
To, co tam napotkali, porucznik miał zapamiętać do końca życia.
Na parterze poszło sprawnie, właściwie same granaty załatwiły sprawę. Wystarczyło dobić rannych, tu nie brali jeńców. To nie byli zwykli żołnierze, ale fanatycy z SS. Kula to dla takich za mało.
Ale potem…
W podziemnych korytarzach, ciemnych, bo Niemcy wyłączyli prąd, musieli walczyć o każdy metr. Stracili czterech ludzi na minach, trzech, bo esesmani wyskoczyli na nich ze sprytnie zamaskowanych schowków. W jednego z nich, wielkiego, wrzeszczącego nieludzko, porucznik wypalił cały magazynek, aż wreszcie szkop upadł. A i wtedy czołgał się ku żołnierzom. Kapitan dobił go strzałem w głowę.
A to wszystko ze świadomością, że faszyści mogą w każdej chwili zdetonować ładunki i cały kompleks zwali im się na głowę. Zginą tu pogrzebani na wieki pod zwałami lodu, a co gorsza nie wykonają zadania. Hitlerowskie tajemnice pozostaną nieodkryte.
Nie zwlekali więc. Biegli mimo pułapek i min.
Najgorsze czekało na nich na najniższym poziomie. Wypadli akurat na zaskakująco szeroki korytarz. Latarkami oświetlali przestrzeń przed sobą, bo w każdej chwili mogli się spodziewać napaści. Gotowi byli odpowiedzieć ogniem na ogień, a nawet – jeśli okaże się to możliwe – wyprzedzić atak. Zostało ich już tylko dwunastu.
I wtedy wypadła na nich horda. Porucznik nie potrafił nazwać inaczej bezwładnej masy atakujących ich ludzi, zdaje się, że cywilów, bo ubranych byle jak, raczej w strzępy ubrań, ale nie w mundury. Uzbrojeni w co kto miał – noże, pałki, bagnety – gnali ku żołnierzom w nieludzkim, przerażającym milczeniu. Porucznik zamarł na widok tej masy, otrzeźwił go dopiero widok czekanu ciśniętego przez jednego z biegnących. Rzucony z rozmachem, wbił się w pierś żołnierza stojącego obok. Czerwonoarmista jęknął, skulił się i opadł na kolana.
Więcej nie było trzeba. Porucznik otworzył ogień. W samą porę, tamci byli już ledwie piętnaście metrów przed nim. Opanowany nie strzelał bezmyślnie, ale wybierał cele. Krótka seria trzech pocisków w tego biegnącego na przodzie, potem w tego obok i…
I nic. Biegli dalej, jakby nie zważając na kule. A przecież porucznik widział tryskającą krew.
– Cofnąć się! – zawołał kapitan. – Tiaczeniew…!
Żołnierz taszczący miotacz ognia wystąpił naprzód i oblał nadbiegających płomieniami. Nawet w tej sytuacji, pożerani przez ogień, ani pisnęli. Więcej, parli naprzód, płonąc na oczach Porucznika.
– Granaty! – krzyknął porucznik, wyszarpując zawleczkę z ostatniego. Cisnął go daleko przed siebie, by odłamki nie dosięgły Tiaczeniewa, ale poszarpały plecy tych z hordy. Nie widział, czy ktoś wziął z niego przykład, bo w tej właśnie chwili wypadł na niego chyba już nie człowiek, ale stwór z koszmaru.
Spalona twarz dosłownie spływała z kości tego monstrum, prawe ramię spalone miał na węgiel, ale rzucił się na porucznika w tej nieludzkiej ciszy i ocalałą ręką sięgnął mu do gardła. Tamten cofnął się o krok i wypalił prosto w gębę napastnika. Jego głowa eksplodowała i zginął nareszcie, a martwe ciało spadło na żołnierza. Strącił je z siebie ze wstrętem i zaraz musiał strzelać do następnego przypaleńca, który już gnał ku niemu. Musieli wciąż cofać się przed szeregami szturmujących ich w płomieniach agresorów. Nie wszyscy mieli równie dużo szczęścia. Trzech płonących jeszcze Niemców dopadło żołnierza po lewej, gdy ten karabinem odpychał od siebie przeciwnika. Obalili go na podłogę i przykryli sobą. Wył, gdy wgryzali mu się w ciało, tłukli płonącymi wciąż kikutami. Porucznik dobił swojego i obrócił się, by zabić tamtych. Za późno, żołnierze już się nie ruszał, mundur tlił się na nim.
A jednak przetrwali i to. W siedmiu.
– Za mną! – zawołał kapitan i pognali, depcząc wciąż dymiące ciała.
Niektórzy próbowali jeszcze wstawać, więc dobijali ich strzałami w głowę.
Wbiegli nareszcie do oświetlonego pomieszczenia pełnego wielkich słojów, w których zamknięto na wpół rozłożone ciała ofiar eksperymentów. Ludzie przecięci na pół, by można było oglądać ich mięśnie i kości, gołe szkielety z idealnie zachowanymi głowami, które zdawały się wodzić za żołnierzami wzrokiem, mumie, nagie i powykrzywiane w pokracznych pozycjach. Porucznik czuł, że zaciska mocniej dłonie na kolbie pepeszy. Brać żywcem potwory, które zajmowały się czymś takim? Chyba tylko po to, żeby postawić ich przed sądem i skazać na śmierć po pokazowym procesie. Cały świat powinien zobaczyć, do czego zdolni są faszyści!
Na końcu stała gromadka „naukowców”. Osiemnastu ludzi, mężczyźni, ale i kobiety. Sprawiali wrażenie dziwnie spokojnych, jakby pewnych, że nic im nie grozi. Przekonani, że wiedza, którą dysponują, zapewni im bezpieczeństwo. Eleganccy, zadbani mężczyźni w idealnie wyprasowanych koszulach wystających spod śnieżnobiałych fartuchów wydawali się nie na miejscu w tym laboratorium rodem z koszmarów.
Żołnierze nie przestraszyli się naukowców. Ale zachowanie jednego z nich przyprawiło ich o dreszcze.
– Cofnąć się! – zawołał po niemiecku, doskakując do ściany. Nim ktoś zdążył go powstrzymać, wydobył spod fartucha pistolet i jego rękojeścią rozbił szkło zabezpieczające wielką wajchę sterczącą z muru. – Koniec! Koniec ze wszystkim.
Żołnierze się zawahali. Rozkazy były jasne: naukowców brać żywcem. Za wszelką cenę. Ta chwila wahania omal nie kosztowała życia ich wszystkich.
Uratowała ich wysoka blondynka w wielkich rogowych okularach. Doskoczyła do szykującego się do wysadzenia bazy fanatyka i… prawie wyrwała mu rękę, żeby odciągnąć ją od dźwigni. Inny z naukowców próbował jej przeszkodzić, sięgnął po upuszczony pistolet. Powaliła go kopnięciem w głowę. Rozłożył się jak długi.
Wtedy żołnierze wreszcie się ocknęli. Krzycząc, ruszyli między naukowców, rozdzielili ich i zaczęli przeszukiwać. Porucznik podszedł do niespodziewanej sojuszniczki. Kiedy kapitan witał się z nią, rozkładając ramiona, on pochylił się nad leżącym na ziemi naukowcem. Sprawdził puls. Trup. Ma baba kopa. Uniósł wzrok. Siewierin witał się z nią z serdecznością wskazującą na znaczną zażyłość.
– Nareszcie! – wołała po rosyjsku, śmiejąc się, ale i ze łzami w oczach. – Piętnaście lat w ukryciu! Piętnaście lat!
A więc to tak. To jest to źródło informacji.
Wyprostował się.
Kobieta uwolniona z objęć kapitana zerwała z chałatu odznakę ze swastyką, splunęła na nią i cisnęła ją na podłogę.
„Piętnaście lat pod przykrywką?” – zdziwił się porucznik, przypatrując się jej młodej twarzy. Wyglądała najwyżej na trzydzieści. Ile miała lat, kiedy zaczynała? Piętnaście? Mniej?
– Porucznik Riebrow – przedstawił go kobiecie Siewierin. – Nasz nowy nabytek, jak sądzę. Pierwsza akcja z nami, a spisał się nad podziw. Poruczniku, poznajcie towarzyszkę kapitan Tatianę Gorczyszewą, znakomitą lekarkę, naukowca i jeszcze lepszego agenta. To jej zawdzięczamy sukces akcji. No i to, że żyjemy – roześmiał się.
– Witamy w Trzecim Froncie, sierżancie. – Kobieta wyciągnęła ku niemu rękę.
„Trzecim Froncie?”
– To wszystko? – odważył się zapytać, ściskając dziwnie chłodną i twardą dłoń Gorczyszewej. – To jest ta tajna broń nazistów? Atom?
– Atom nie. – Potrząsnęła głową, przyglądając mu się uważnie. – Coś znacznie większego, towarzyszu. Nowego. Coś, co nareszcie zapewni zwycięstwo rewolucji na świecie.
Rozejrzał się po pomieszczeniu pełnym zakonserwowanych ludzkich szczątków. Jakaś broń chemiczna? A może wirusy wydobyte spod lodu? Dopiero teraz dostrzegł na ścianach dziwaczne prehistoryczne malunki przedstawiające ludzi walczących ze stworami, jakich świat na szczęście nie widział. Do tego parę metrów od niego stał wielki kamienny posąg czegoś wyglądającego jak skrzyżowanie żaby z ośmiornicą. Riebrow musiał mieć dziwną minę, bo Siewierin i Gorczyszewa roześmiali się radośnie.
– Wkrótce wszystko zrozumiecie – pocieszył go kapitan. – A teraz zróbcie tu porządek. Trzeba wszystko opisać i zapakować. Nic nie niszczyć. Jeńców opatrzyć i zamknąć. Teraz dopiero zacznie się robota.
Siewierin i Gorczyszewa odeszli objęci. Riebrow odprowadzał ich przez chwilę wzrokiem. Nagle spojrzał prosto w oczy żabo-ośmiornicy. Wykrzywił się paskudnie na myśl o czekającej go przyszłości.