Niech to szlag…
No dobrze, zaczynamy.
– Dziś będziemy robić tor przeszkód – oświadczyłem, nie odrywając wzroku od zamarłych na baczność uczniów. Któryś na dźwięk mego głosu odruchowo szarpnął się w dół, ale w porę zatrzymał. Thia na swoim miejscu w dalszym rzędzie całkiem otwarcie się wyszczerzył. Wiedział, sukinkot, że prócz mnie nikt tego złośliwego uśmiechu nie zobaczy, więc korzystał z okazji.
Uczniowie jednak nie całkiem jeszcze skamienieli. Odrętwieli tylko. Wieść o torze przeszkód w mig ich ożywiła. Oczy im rozbłysły, ramiona ledwie zauważalnie się wyprostowały, jakby zrzucając niewidzialny ciężar. Nikt się nie poruszył, ale wszystkie twarze stały się radośniejsze, jakby już pogłaskał je bystry wiatr podczas biegu. Lepszy znienawidzony wcześniej tor przeszkód – tor swobodnych wyborów i nieoczekiwanych rozwiązań – niż otępiające codzienne: „Na palce – zaczynać!”.
Żadnych jęków, żadnych skarg! Chłopcy gotowi z zachwytu skakać po ścianach razem ze słonecznymi zajączkami! Tylko nie powiedziane jeszcze, kto kogo przeskoczy.
Uśmiechnąłem się w duchu. Dziwna rzecz – od chwili kiedy uderzyłem Majon Thia w twarz, nie widziałem wokół siebie prawie nic prócz twarzy, całkiem jakbym oślepł albo zakazał sobie widzieć. Dziś wzrok powrócił mi całkowicie. Widziałem wszystko – i słoneczne odblaski, i puchaty obłoczek, który nieoczekiwanie zawisł w samym zenicie nieba, i ciemnoniebieski cień przecinający dziedziniec na ukos między rzędami starszych uczniów i nieco mniej składnymi szeregami pierwszaków. To dobrze, to bardzo dobrze, że rzędy te nigdy się ze sobą nie mieszają, dzieli je zawsze pewna odległość. A dziś z Thia jeszcze specjalnie pilnowaliśmy, by młodsi ze starszymi nie zamienili ani słowa. Pierwszoroczni moje rozkazy wypełnili bez dyskusji – a starsi uczniowie nie powinni wiedzieć za wcześnie, co też poleciłem nowicjuszom. I tak szybko się dowiedzą. Ale nie wtedy, kiedy ktoś chlapnie ozorem przypadkowo, a o czasie, który ja wyznaczyłem. Ja, mistrz Dajr Kintar.
Czułem wewnątrz niezwykłą lekkość. Dosłownie jakby nie było bezsennej nocy, ogłupiającego zmęczenia, a tym bardziej strachu. Nie bałem się niepowodzenia. Nie była to wiara i nawet nie przekonanie, a twarda wiedza: wszystko pójdzie tak, jak to obmyśliłem. Po prostu dlatego, że powinno. Przepełniało mnie uczucie sukcesu – nie przeczuwanego, lecz już spełnionego. Nie opuszczało mnie ani na chwilę. Ani kiedy wyprowadzałem uczniów za bramę, ani gdy znakiem ręki kazałem im się zatrzymać. Może dlatego mnie usłuchali, ponieważ nie wątpiłem?
A przecież mogli nie usłuchać. Albo też nie pojąć mojego gestu. Zatrzymaliśmy się prawie od razu, na placyku powitalnym. Tor przeszkód nigdy nie zaczynał się w tym miejscu – tutaj się kończył. Znów uniosłem rękę i ciche szemranie między starszymi natychmiast ucichło.
– Tor będziecie pokonywać po kolei – oznajmiłem. – Parami. Od szarego dębu, przez cały zagajnik, jak zwykle.
Starsi wyprężyli się, spoglądając jeden na drugiego i wybierając już sobie odpowiednich partnerów.
– Każda para biegnie oddzielnie. Reszta oczekuje tutaj.
To już było niezwykłe. Po torze biegali albo pojedynczo, albo całą gromadą, rozglądając się czujnie, czy ktoś nie oszukuje, próbując ominąć jakąś przeszkodę. Co do tego mogłem być spokojny, nikomu nie uda się szachrować. Nie na darmo chyba zapłaciłem ciężkie pieniądze czarodziejowi? Tak więc nie cieszcie się przedwcześnie, amatorzy leniuchowania, czeka was niemałe rozczarowanie.
– Po tym, jak obaj partnerzy zrobią wszystko co możliwe dla pokonania toru… – mówiąc to, wyjąłem z podręcznej torby jabłko i umieściłem je na samym środku placyku, dokładnie pomiędzy czterema flagowymi sosenkami – …a jabłko dostanę do ręki, uznam bieg za zaliczony. Wszyscy wszystko rozumieją?
Uczniowie potwierdzili. Tak zgodnie, że prawie zepsuł mi się humor. Nie, na razie jeszcze wam daleko do zrozumienia. I bardzo szybko się o tym przekonacie.
– Jeżeli wszystko jasne… starszy uczeń Tejn Ramilu!
I znów, patrząc na Tejna, niedbale odrzucającego do tyłu swoją słynną grzywkę, poczułem całą gorycz swojego planu. Przez jedną jedyną chwilę miałem ochotę oszczędzić Tejna Ramilu… lecz teraz i tutaj nikt nie miał prawa do miłosierdzia. Ani Tejn, ani pozostali uczniowie. Ani ja sam.
– Młodszy uczeń Orno Iłajch!
Rosły kościsty pierwszoroczniak wystąpił krok naprzód, tocząc osłupiałym wzrokiem. Nigdy jeszcze za jego pamięci, nawet jeśli mistrz Dajr wybierał kto z kim ma ćwiczyć, nowicjusze nawet nie ośmielali się zbliżyć do starszych uczniów, zachwycając się nimi z daleka. Ta zasada była zrozumiała sama przez się. Jak to, że powietrzem się oddycha, a wodę pije.
– Gotowi? Dokoła lasku do początku toru – biegiem!
Zmieszani czy nie, do biegu zerwali się równocześnie, nie tracąc czasu. Iłajch biegł niemal równo z Tejnem. Silny chłopak, tylko zbytnio szafuje siłami. Można się spodziewać, że odpadnie, zanim obaj dotrą do umówionego miejsca. Może Ramilu zaczeka na niego. A jeśli nie… tym gorzej dla ucznia Tejna Ramilu.
Patrzyłem za nimi, póki obaj nie skryli się za zakrętem. Któryś mógł się obejrzeć…
Kiedy tylko skraj lasku ukrył mnie przed nimi tak samo, jak ich przede mną, podszedłem znów do sosen i wydobyłem z torby kolejny przedmiot. Ciężki nawet z wyglądu, matowoszary, podobny do niewiarygodnie wielkiej i rozdętej monety, nie wiedzieć czemu odlanej z ołowiu.
Uczniowie westchnęli chórem. Ktoś nawet krzyknął zdławionym głosem. No pewnie! Całkiem ubogich w naszej szkole nie było – nie licząc mnie, a całej reszcie, czy byli potomkami wojowników, czy kupców, czy choćby pochodzili z chłopów… wszystkim bez wyjątku było wiadomo, co kryje się w obłożonym ołowiem futerale. Przecież takie pudełka można było kupić u każdego maga.
Potrząsnąłem futerałem, wyswobadzając początkowy, wolny od zaklęcia kawałek wstążki. Przyłożyłem go do pnia najbliższej sosenki. Poczekałem chwilę, aż się przyklei. Punkt wybrałem dobrze – mniej więcej na wysokości pasa. Ramilu sięgnie nieco wyżej… tak, wysokość prawidłowa.
Obszedłem dokoła wszystkie cztery drzewa, otaczając je jaskrawoniebieską atłasową linią. Kiedy zamknęła się, nacisnąłem płytkę przy futerale, która odcięła wstążeczkę. Świetny wynalazek te pudełeczka. Gdyby nie były tak doskonale zaprojektowane, mógłbym dotknąć tasiemki ręką. A zrobić to mógłby tylko samobójca.
Zmyślna sztuczka ta wstążeczka. Ani pod nią przejść, ani nad nią. Na półtora chłopa w górę i w dół, utkana z odpowiednimi zaklęciami tasiemka zabije każdego. Każdego człowieka, bo na przykład kot czy też szczur bezkarnie może przekraczać niewidzialną ścianę mocy. Zresztą, co tam przekraczać! Dostarczony przez Majona czarodziej żalił się, że zmuszony jest zaczarowywać wstążeczki w domach u klientów, gdyż jego kotka nauczyła się wyciągać tasiemki z futerałów i bawić się nimi. Ładnie by wyglądał, gdyby jakiś interesant nadepnął na taki zwitek przypadkiem i padł trupem. A przecież nie może wieszać na drzwiach ołowianej zbroi z tabliczką: „Proszę wchodzić tylko w ubraniu ochronnym”.
Z powodu czy to kaprysu losu, czy samej magii ołów pozwalał z łatwością pokonać wstążeczkę. Włożysz rękawicę pokrytą ołowiem i już możesz zerwać to paskudztwo. Wystroisz się w ołowiany napierśnik i wal prosto na śmiercionośną tasiemkę. Podzelujesz buty ołowianymi blachami – możesz ją bezpiecznie podeptać.
Z początku, w czasie sanchijskiego buntu, kiedy magowie sanchijczyków dopiero co wymyślili tę wstęgę, była tajemniczym i groźnym orężem. Jednakże prędko się okazało, że można go zneutralizować ołowiem. Co prawda armia w ołowianych pancerzach daleko nie zajdzie, ale przecież nie wszystkich żołnierzy trzeba tak wyposażać – zaledwie pierwsze szeregi. Tych, którzy z poświęceniem pójdą na zabójcze paseczki tkaniny, ale nie zginą. Jeszcze przed zakończeniem sanchijskiej rebelii tasiemki zostały zdjęte ze stanu uzbrojenia. Za to chętnie zaczęli je kupować bogaci kupcy i namiestnicy miejscy. Niebieskie wstążki pilnowały drzwi i okien składów oraz skarbców lepiej od psów stróżujących. Wiadomo, w ołowianych łachach na włam nie pójdziesz – strasznie ciężko, a i hałasu robi co niemiara. Co prawda złodzieje i tak jakoś sobie radzili.
A teraz poradzić miał sobie nie złodziej, a starszy uczeń Tejn Ramilu i młodszy uczeń Orno Iłajch. Jabłko wciąż leżało na swoim miejscu. Otoczone ze wszystkich stron wąskim paskiem lśniącego atłasu. Oczekujący zakończenia biegu uczniowie nie spuszczali z niego wzroku, tak jakby nałożono na nie jeszcze jedno zaklęcie, nakazujące: „Patrz na mnie i tylko na mnie!”. Nikt już nie myślał o torze przeszkód i o tym, czy Ramilu i Iłajch pokonują go uczciwie.
Ja też o tym nie myślałem. Wiedziałem i tak, że Tejn Ramilu biegnie przodem, nieznacznie wyprzedzając Iłajcha. Po to właśnie wezwałem czarodzieja, by starszy uczeń nie wyrwał się za bardzo do przodu. Przeszkody rosły przed Tejnem, za to zmniejszały się dwukrotnie przed Iłajchem. Tejna tor hamował, a młodszego chłopca niemalże poganiał. Nieczyste zagranie, co? Niezupełnie. Przewagę miał akurat Tejn, tylko o tym dotąd nie wie. Nawet teraz, kiedy zebrał siły do ostatniego, zwycięskiego zrywu, kiedy pozostało mu już tak niewiele do celu – wciąż jeszcze nie wie. I nie wie także jak się do tego celu dostać. Gdyby stał w pobliżu jakiś murek, Tejn wdrapałby się na niego i skoczył. Dać mu do ręki tyczkę do skoków – pokonałby przeszkodę ze śpiewem na ustach. Ale nie ma pod ręką ani muru, ani drzewa, ani tyczki – niczego nie ma poza Orno Iłajchem, zataczającego się z wyczerpania jak pijany. Jego ciężki oddech jest głośniejszy od lekkich kroków Ramilu. Tejn już słyszy to ochrypłe dyszenie za plecami…
Wyciągnął rękę za siebie, nie patrząc. Złapał Iłajcha za kołnierz i z całej siły cisnął go wprost na wstążkę. Rzucił się naprzód, przebiegł po leżącym ciele Iłajcha jak po moście i obiema rękami pochwycił jabłko.
Nad tłumem uczniów uniósł się jęk zgrozy. A potem…
Potem, roztrącając gromadę chłopców, ukazał się mistrz Dajr. Nic straszniejszego od jego twarzy nie widziałem nigdy w życiu. Nie wiem, skąd się tam wziął i jak długo obserwował nas z ukrycia. I nie wiem, kogo zamierzał zabić jako pierwszego – Tejna czy mnie. Za to wiedziałem, że ani ja, ani Ramilu nie zdołalibyśmy stawić czoła mistrzowi, zwłaszcza nie panującemu nad sobą z wściekłości. Musiałem go zatrzymać, i to natychmiast.
– Nie zaliczam toru przeszkód starszemu uczniowi Tejn Ramilu – oświadczyłem zimno i bardzo spokojnie, na cały głos.
To zatrzymało mistrza Dajra. Wręcz wryło go w ziemię. Zamarł w pół kroku – zdawało się, że gdyby akurat skakał, zawisłby nad ziemią, nie mogąc opaść na nią z zaskoczenia. Nie spodziewał się po swoim ulubieńcu takiego braku człowieczeństwa.
I słusznie.
Wszedłem. Natychmiast uderzyło mnie spojrzenie mistrza Dajra – szybkie, piekące i ciężkie jak policzek. Zachłysnąłem się jak od prawdziwego uderzenia w twarz. Mistrz popatrzył na mnie – to wszystko. Jednak pod wpływem jego wzroku nie śmiałem nawet odetchnąć. Oddychają żywi, chodzący po tym świecie – a takich jak na świecie być nie powinno. Ciągnęło się to i ciągnęło… nie wiem, jak długo. Do chwili, kiedy w kąciku ust mistrza pojawił się nikły uśmieszek, zezwalający mi na istnienie.
– Czy mam powiedzieć głośno, kim jesteś i jak należałoby cię po tym wszystkim nazywać? – spytał zjadliwie.
Spuściłem głowę.
– Obejdzie się – stwierdził okrutnie. – Gdybym to powiedział, pożaliłbyś się trochę, a potem zapomniał. Człowiek tak naprawdę pamięta tylko to, czego sam się domyśli. Tak więc nazywać się tak, jak na to zasługujesz, będziesz ty sam. Sądzę, że nie potrzebujesz podpowiedzi.
Skinąłem głową.
– Mówiono ci kiedyś, że niedobrze jest podsłuchiwać? – zapytał mistrz Dajr, unosząc brwi.
– Mistrzu, ja… niechcąco… tak wypadło…
– Jeszcze by brakowało, żeby chcąco – prychnął. – Dobrze choć, że starczyło ci rozumu, by się tu nie wdzierać. Domyślasz się, mam nadzieję, że zadanie zrobienia z Thia jak najlepszego wojownika to twój i tylko twój obowiązek.
– Już obiecałem, że się nim zajmę – wypaliłem.
– No proszę, jednak nie jesteś całkiem beznadziejny. Dzięki choć za to. – W głosie mistrza nie usłyszałem jednak nawet cienia wdzięczności. Brzmiało to raczej tak, jakby był zmuszony nazwać cytrynę „słodką”.
– Przede wszystkim musi nauczyć się opanować swój charakter – zauważył sucho. – Ludzie z tak porywczą naturą długo na tym świecie nie pożyją.
– Natura… – uśmiechnąłem się gorzko. – On po prostu niczego się nie boi. Zupełnie niczego. Zwykle tak się dzieje do pierwszego mordobicia…, a on niczego się nie nauczył. Poznał co to strach, ból, co to bezbronność, a mimo to i tak się nie boi.
Mistrz Dajr wyraźnie sposępniał.
– No dobrze – rzekł po krótkiej chwili milczenia. – Nic mi po bezużytecznych pogawędkach. Dalej, podaj mi ramię. Szybciej. Co tak stoisz? Postrzał mi wlazł w krzyże.
Osłupiałem. Po pierwsze, oprzeć na mnie w tej chwili mógł się co najwyżej wychudzony komar, wszystko cięższe zwali mnie z nóg – i mistrz doskonale to wiedział. Po drugie – jaki, do diabła, postrzał? Jakie – u wszystkich diabłów – krzyże?! Jasne, od czasu do czasu dają znać o sobie stare rany i złamania – nie był już przecież młodzieniaszkiem – ale postrzał? W krzyże…? Mistrza tak naprawdę nic nie bolało, dobrze to widziałem.
– I ja takiemu tępakowi chciałem w przyszłości zostawić szkołę – westchnął Dajr. – Jeszcze nic nie rozumiesz?
– N-nie – zająknąłem się.
– A czas byłby najwyższy. Kary, uczniu Kintar, bywają dwojakie: hańbiące i honorowe.
W pierwszej chwili poczułem ulgę, ale potem zastanowiłem się i kiwnąłem głową. Wszystko jasne. Tysiąc pompek, na przykład, to bardzo honorowa kara. Zwłaszcza w obecności tych, którzy nie daliby rady zrobić nawet pięciuset. To wywyższa człowieka we własnych oczach, nie mówiąc już o pełnych podziwu świadkach.
– Hańbiące i honorowe – powtórzył mistrz Dajr. – Poniżające i wywyższające. Do tej pory miałeś do czynienia tylko z tymi drugimi, a wczoraj w pełni zarobiłeś na pierwszy rodzaj. Ty, mój najlepszy uczeń. Mój następca. Wychłostany na oczach wszystkich, jak pierwszoroczniak. Rozumiesz chociaż z jakiego szczytu, w jakie szambo spadłeś?
Nie zastanawiałem się nad tym. Mistrz miał rację. Szambo – dobre określenie. Nikt mi nie odbierał ani siły, ani mistrzostwa… Zrobiłem to sam, własnymi rękami. Thia może starać się ile tylko chce, ale nie zatka wszystkich złośliwych pysków. A i pobić mnie całą gromadą nikt im nie przeszkodzi, nawet nauczyciel.
– Po sprawiedliwości, jaki lubi mówić uczeń Thia, powinienem cię zostawić, żebyś wypił całe to piwo, jakiego nawarzyłeś. – Mistrz Dajr patrzył przez moment wprost na mnie, a ja znów przestałem oddychać. – Zasłużyłeś na to.
W samej rzeczy, zasłużyłem. Nie tylko sam wlazłem w gówno po uszy, ale jeszcze utopiłem w nim marzenia mistrza. Jego nadzieję, że zobaczy mnie kiedyś jako głowę szkoły, jego wiarę we mnie, jego trud i serdeczne do mnie przywiązanie – wszystko razem.
– Ty byś mógł dać radę – nieoczekiwanie zakończył mistrz. – Nie od razu, ale… mógłbyś. Jednak nie mam czasu na takie rzeczy. Dlatego choć nie w całości, ale dostałeś co twoje – a ci nikczemnicy nawet jeszcze nie rozpoczęli.
Nie rozumiałem, kogo mistrz nazwał nikczemnikami. Wiedziałem jednak, że muszę być posłuszny. Rozumiejąc czy też nie, powinienem robić to, co mi kazano. Podać ramię mistrzowi i milczeć. Tak też zrobiłem. Wyszliśmy. Posuwałem się powolnym, miarowym krokiem, a mistrz zwalił się na mnie niemal całym ciężarem.
Właściwie sprawiał jedynie takie wrażenie. Wcale się na mnie nie opierał, ledwo czułem jego dotyk – tylko tyle, żeby iść, gdzie należy, nie pytając o drogę. Kierowaliśmy się w stronę wewnętrznego dziedzińca. Tam, gdzie zamarł szereg uczniów, gotowych powitać nauczyciela przed zwykłym wspólnym treningiem. W jednolitym szeregu ziały dwie luki. Jedno puste miejsce wśród nowicjuszy – Thia. Kazałem mu leżeć, więc leży. I drugie – moje. Często padały na nie ukradkowe spojrzenia. Niektóre współczujące, ale najczęściej otwarcie wrogie. Łatwo było odczytać z nich moją przyszłość – taką, że aż się wzdrygnąłem.
– Popatrz, Kintar – szepnął ledwo słyszalnie mistrz Dajr. – Tylko popatrz… i co, podoba ci się…? A przecież to ja was takimi zrobiłem.
Was. Nie „ciebie”, a „was”. Spóźnione zrozumienie ogarnęło mnie nagłym żarem. Oto dlaczego mistrz Dajr spochmurniał, kiedy wspomniałem o odwadze Thia. Była bezsporna, tak samo jak tchórzostwo tych, którzy stali teraz przed nami. A był tu cały szereg zwycięskich, tryumfujących tchórzy! Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak musi czuć się mistrz. I serce mi zamarło.
– Ale, mistrzu… – próbowałem odszepnąć.
– Milczeć! – syknął.
Tylko do mnie, do mnie jednego. Usłuchałem. Rozumiałem już, kogo i za co zamierza ukarać mistrz Dajr. Starsi uczniowie jak zawsze jako pierwsi usłyszeli kroki nauczyciela. Pierwsi przerwali prowadzone półgłosem rozmowy i obrócili głowy. Ani jeden z nich nie rzucił się wczoraj na pomoc Thia. Ani jeden nie próbował mnie powstrzymać. Niektórzy nawet wycofali się po cichutku, żeby nie być świadkami niewygodnego zajścia. No dobrze, z pierwszaka „ni mleka, ni wełny”, ale tak czy owak nikt nie odważył się wyrwać ofiary z moich rąk. Sądząc z porannego wystąpienia Thia, nikt – albo prawie nikt –nie wahał się też obrzucać mnie błotem. I wszyscy ci, którzy nie mieli odwagi bronić katowanego chłopca, patrzyli na pustkę w tym miejscu, jakie jeszcze wczoraj należało do mnie.
A teraz mnie ujrzeli. Mistrz Dajr trzymał rękę na moim ramieniu. Stałem przed nimi. Nie wśród nich, nie jako jeden z nich. Nie jak skompromitowany nędznik, nie włóczęga, przygarnięty z łaski i wczoraj nareszcie wychłostany, jak mu się od dawna należało.
Najlepszy uczeń. Wciąż jeszcze – bez względu na wszystko – najlepszy. Nadzieja i podpora.
Patrzyłem po tych twarzach, wykrzywionych, niemalże zeszpeconych przez szok – i zabraniałem samemu sobie odwracać wzrok. Kiedy palce mistrza zsunęły się z mego ramienia, prawie westchnąłem z ulgi…, ale nie, wszystko się dopiero zaczynało.
Nauczyciel postąpił kilka kroków, po czym ukląkł.
– Powinienem was prosić o przebaczenie – rzekł dobitnie, a mnie się wydało, że tracę zmysły. Albo już straciłem… – Was wszystkich.
Zrobiło się tak cicho, że prawie można było usłyszeć, jak wiatr porusza włosami zamarłych od wstrząsu uczniów.
– Wybaczcie mi, że jesteście takimi szumowinami. To ja was tak wychowałem.
Wczoraj mistrz Dajr patrzył na moje plecy… a dzisiaj to ja nie widziałem jego twarzy. Za to widziałem twarze uczniów, widziałem ich oczy…
– Wczoraj uczeń Kintar pobił nowicjusza Thia. I wojownik Kintar został za to ukarany. Ale wy – wy niegodni jesteście nawet kary. Dlatego, że nie jesteście wojownikami. Jesteście pleśnią. Nikim. Gorzej niż nikim. Wczoraj uczeń Majon Thia mało nie stracił życia, a wy staliście i patrzyliście na to. Wczoraj starszy uczeń Kintar mało nie stał się mordercą – a wy staliście i patrzyliście. Wczoraj w gniewie mało nie zatłukłem na śmierć starszego ucznia Kintara – wy nadal staliście i patrzyliście. Nikt do niczego się nie mieszał. Nawet nie próbował. Równie dobrze mogłoby was tam nie być. Was i tutaj nie ma. Dla mnie – nie ma. Wybaczcie, że wychowałem was na takie śmieci, że nie chcę was znać. Mdli mnie na wasz widok.
Dajr podniósł się i zrobił jeszcze jeden krok w stronę skamieniałego szeregu.
– Uczyć was dłużej nie mogę. Chyba że on się wami zajmie. – Mistrz skinął głową w moją stronę. – A dalej to już jak on powie. Innego nauczyciela mieć nie będziecie.
– Ależ mistrzu – wykrztusiłem – ja nie mogę… mnie nie wolno… Po prawdzie, tylko jeden człowiek jest godny przejąć szkołę – Majon Thia.
– Zgadza się – zwrócił się do mnie Dajr. – Cała bieda w tym, że chociaż jest godny, z powodu niskich umiejętności nie może tego zrobić. I póki go nie wyszkolisz przynajmniej do poziomu starszego ucznia – szkoła jest twoja. A potem to już wedle uznania.
Dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę, co postanowił mistrz Dajr i ile komu odmierzył. Thia, według jego mniemania, został ukarany dostatecznie. Moją karę uznał za niezbędną – i ona nadal trwała. Dla wszystkich pozostałych właśnie się zaczynała. A co się tyczy samego mistrza… nie miałem odwagi o tym myśleć.
Zrozumiałem, że oto na moje ramiona, nie dalej jak wczoraj wysieczone bojowym pasem, spadła władza. I nie wiem, co z tą władzą począć. A zrobić coś powinienem – tylko co? Po tym wszystkim, co się wydarzyło… Tak, nie jestem już taki jak przedtem. Nagle stanąłem przed dawnymi współuczniami w nowej postaci. I są stosunki, których nie można kontynuować w żadnej postaci. Ni w starej, ni w nowej. Kontynuować…
Kontynuować?
Za nic.
Zrobiłem krok w przód. Przez chwilę milczałem. Przesunąłem wzrokiem po szeregu, zatrzymując się na każdej twarzy. Tak, jakbym widział je po raz pierwszy.
– Taar-łajh! – wykrzyknęły moje usta rozkazująco.
Taar-łajh. Sygnał do apelu. W przekładzie ze starego języka „nazwij siebie”. Dokładnie takimi słowami, a nie tradycyjnym powitaniem, zaczynali trening przyjezdni mistrzowie, którzy zgodzili się na prośbę nauczyciela podzielić się z nami swoją wiedzą i sekretami. Tak zaczyna zajęcia nowy nauczyciel w nieznanej sobie szkole, z uczniami, których nigdy przedtem nie widział.
Cisza.