Lato 1944
Czerwiec 1944 roku w Europie to niezwykle gorący miesiąc. Kontynent jest sceną horroru, w którym ziemia częściej niż wodę pije ludzką krew. W okupowanej Polsce Armia Krajowa od kilku miesięcy realizuje plan „Burza”, który ma osłabić siły niemieckie przed kolejnym natarciem Armii Czerwonej. W Warszawie, choć Niemcy już przygotowują się do obrony miasta, wciąż trwają rozstrzeliwania ludności cywilnej. Na froncie wschodnim Sowieci szykują wielką ofensywę, której armia niemiecka nie będzie już mogła powstrzymać. Milion siedemset tysięcy żołnierzy, ponad sześć tysięcy samolotów, cztery tysiące czołgów i dwadzieścia cztery tysiące dział przygotowuje się do wielkiego skoku na zachód i ostatecznego rozgromienia nieprzyjaciela. Na zachód od Krakowa komory gazowe Auschwitz-Birkenau osiągają apogeum wydajności w trakcie wielkiej akcji mordowania węgierskich Żydów. Na początku miesiąca alianci otrzymują pierwsze lotnicze zdjęcia obozu.
W tym samym czasie ani hekatomba Zagłady ani okropieństwa wojny lądowej nie stała się udziałem mieszkańców Europy Zachodniej. Cztery lata od upadku Francji o wojennym piekle przypominają jej mieszkańcom jedynie zacięte walki powietrzne. Ten stan rzeczy zmieni się 6 czerwca 1944 r.
Tego dnia Europa oczekuje od dawna. Czekają na niego upokorzeni klęską Francuzi, pognębieni Holendrzy i Belgowie. Czekają walczący we Włoszech Amerykanie, Polacy i Brytyjczycy. Czekają też na niego radzieccy żołnierze, którzy od trzech lat płacą przerażającą, krwawą daninę za każdy wyrwany Niemcom kilometr ziemi. Tym pierwszym inwazja ma przynieść wolność, zaś żołnierzom walczącym na frontach – długo oczekiwaną ulgę.
We wtorek 6 czerwca 1944 r., tuż po północy, rozpoczyna się inwazja aliantów na północną Francję. Ponad 15 tysięcy spadochroniarzy ląduje w ciemnościach za linią wroga, wprowadzając zamieszanie i wzbudzając strach wśród niemieckich żołnierzy. Spadochroniarze ze 101. i 82. amerykańskich Dywizji Desantowych oraz z 6. Dywizji brytyjskiej ponoszą ogromne straty.
O świcie z barek desantowych na przykryte mgłą plaże Normandii wyskakują tysiące amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich żołnierzy, osłanianych apokaliptycznym ogniem z dział pięciu pancerników, 23 krążowników i 105 niszczycieli, wspieranych przez armadę 7,5 tysiąca samolotów. Przez cały wtorek okręty dowożą na brzeg ponad 155 tysięcy żołnierzy. Do końca dnia dwa i pół tysiąca z nich zginie.
Niemcy reagują za późno. Oddziały wysłane przeciwko alianckim żołnierzom na plażach są nieustannie atakowane przez lotnictwo. Tylko czołowym oddziałom niemieckiej 21. Dywizji Pancernej udaje się tego dnia podjąć walkę z lądującymi wojskami, jednak bezskutecznie. Po kilku dniach dowódcy sił Sprzymierzonych mogą odetchnąć z ulgą – nie doszło do masakry, sił inwazyjnych nie zepchnięto do morza – alianccy żołnierze są na kontynencie.
Operacja lądowania w Normandii okazała się jedną z najlepiej zaplanowanych w historii, a armie alianckie jednymi z najliczniejszych i najlepiej wyposażonych. Ale samo wylądowanie nie oznaczało automatycznie sukcesu. Armia niemiecka nie uciekała w popłochu i rzadko szła w rozsypkę. Zahartowany w boju niemiecki żołnierz bronił się niezwykle twardo, czego doświadczyli alianci już podczas bitwy normandzkiej, w sierpniowych bojach pod Falaise, potem we wrześniu pod Arnhem, a najbardziej – podczas niemieckiego kontruderzenia w Ardenach w grudniu 1944 r. Normandzki rozdział drogi do wolności kosztował zachodnich aliantów ponad 200 tysięcy żołnierzy: zabitych, rannych i zaginionych.
* * *
Po zakończeniu normandzkiej operacji w końcu lipca 1944 r. alianci rozpoczęli zakrojoną na szeroką skalę ofensywę w północnej Francji i w kierunku granicy niemieckiej. 3. Armia gen. Georga Pattona działająca na prawym skrzydle atakujących wojsk pokonywała w owym czasie ogromne odległości ścigając wycofujących się Niemców w kierunku granicy z Belgią i Luksemburgiem. Do drugiej połowy sierpnia trwały ciężkie walki w kotle pod Falaise, gdzie aliantom udało się niemal całkowicie zniszczyć groźne do tej pory niemieckie dywizje pancerne. 25 sierpnia oswobodzono Paryż. Do 14 września niemal cała Francja była wolna.
Jednakże wypuszczenie pancernych zagonów na ogromną przestrzeń wiązało się z wieloma problemami. Walcząca na froncie armia to olbrzymi organizm, który do życia potrzebuje milionów litrów paliwa, setek ton zaopatrzenia dziennie, szpitali dla rannych i chorych, kuchni polowych, poczt, stołówek, magazynów, warsztatów naprawczych. Armia na froncie bez zaopatrzenia jest niczym. Aby je dostarczyć z normandzkich plaż, dokąd dopływały one z Wielkiej Brytanii, trzeba było stworzyć sprawnie działający system dostawczy. Tak 21 sierpnia 1944 r. narodziła się legenda „Red Ball Express” – wielkiej operacji transportowej w której tysiące kierowców ciężarówek i cystern z paliwem bezustannie kursowały pomiędzy bazami zaopatrzeniowymi a jednostkami frontowymi, dowożąc codziennie niezbędne zaopatrzenie dla walczących wojsk. Nazwa „Red Ball” została zapożyczona ze słownika amerykańskiej kolei, gdzie oznaczała priorytetową przesyłkę.
W trakcie walk w Europie na jednego amerykańskiego żołnierza walczącego w pierwszej linii przypadało dwóch na tyłach, którzy pracowali na jego rzecz. Te „szare korzenie bujnych kwiatów”, jak pięknie napisał o nich Arkady Fiedler, aby pomóc swoim kolegom na froncie dawały z siebie wszystko, aż do skrajnego przemęczenia. Jednak poświęcenie kierowców „Red Ball Express” – absolutnie niezbędne i fundamentalne dla walczącego wojska – często było niedoceniane.
Nie byli oni też przedmiotem tak wielkiego zainteresowania korespondentów wojennych i kronik wojskowych jak żołnierze z pierwszej linii. Tkwiła w tym przyczyna bardziej wstydliwa i haniebna niż tylko mało spektakularny rodzaj służby. Otóż 75 procent żołnierzy-kierowców było Afroamerykanami i w związku z panującą w amerykańskim wojsku segregacją rasową pomijano zupełnie ich udział i wkład w wojnę. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej wstydliwych faktów z historii uczestnictwa USA w tym konflikcie. Odmawiając z powodów rasistowskich własnym obywatelom prawa do walki odmawiano im również prawa do satysfakcji z wyśmienicie spełnianego obowiązku.
Przedstawiona Czytelnikowi książka odsłania mało znaną kartę II wojny światowej. David L. Robbins nie oszczędza nam w niej obrazów pojedynczej żołnierskiej śmierci – zawsze okrutnej i tragicznej. Autor znanej polskiemu czytelnikowi „Wojny Szczurów”, dramatycznej i oddającej tragizm losów pojedynczych żołnierzy opowieści o bitwie stalingradzkiej, tym razem przedstawia los amerykańskich żołnierzy uwikłanych w najstraszniejszą wojnę rodzaju ludzkiego. Lądowanie w Normandii w czerwcu 1944 r. i krwawe walki o rozszerzenie przyczółka, a także późniejsza ofensywa w północnej Francji i wyzwolenie Paryża, nie są w Polsce, wbrew pozorom, szeroko znane. Akcja książki kończy się tuż przed nieudaną operacją aliantów w Holandii.
Przedstawiona przez Robbinsa wojna jest wojną człowieka w dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie przesłaniają nam go wielkie ruchy armii, dywizji czy korpusów. Człowiek nie jest elementem statystyki w wielkich księgach buchalterów wojny, ale staje przed nami z całym bagażem doświadczeń. Ze swoim strachem, bezsilnością i samotnością wobec śmierci.
Joe Amos, jeden z bohaterów książki Robbinsa, jest archetypem setek tysięcy afroamerykańskich żołnierzy, którym ich kraj kazał pełnić rolę patriotów drugiej kategorii. Jak choćby pochodzącemu z Nowego Jorku Fosterowi Palmerowi, który pragnął walczyć dla swojego kraju w szeregach elitarnej 82. Dywizji Powietrzno-Desantowej. Jednakże Dywizja nie przyjmowała w swoje szeregi „kolorowych” rekrutów. Do końca wojny Foster służył w batalionie pracy wykonując proste prace fizyczne. Nigdy nie zobaczył walki, a do jego karabinu wydzielono mu tylko jeden pocisk. „Pewnie po to bym miał się czym zastrzelić”. – wspominał wiele lat po wojnie. W czasie pobytu w Anglii Foster spotkał się z żołnierzami jednostki, w której chciał służyć. Nie było to miłe spotkanie. Spojrzawszy na jego buty, pochodzące ze składów sił powietrznych, legendarni żołnierze legendarnej 82. Dywizji rzucili w stronę Fostera słowa, których nigdy nie zapomniał: „Nie masz prawa nosić tych rzeczy, czarnuchu.”
Inny z bohaterów, rabin Ben Khan, przypomina o tysiącach wojskowych kapelanów, którzy z narażeniem życia pełnili kapłańską posługę wśród rannych żołnierzy umierających w szpitalach polowych albo pod morderczym ostrzałem na polu bitwy. Niewiele jest aktów heroizmu, które mogłyby konkurować z ich postawą podczas wojennego szaleństwa.
W końcu Biały Pies, cyniczna i złowroga postać, rzadko pojawiająca się w tak rozbudowanej formie jak w przedstawionej Czytelnikowi książce. Żerujący na tych, którzy próbują przeżyć za wszelką cenę, Biały Pies prezentuje ciemną stronę natury człowieka – bezwzględną i nie znającą litości, której obce jest pojęcie heroizmu i poświęcenia. Postać ta jest kwintesencją słów traktujących o tym, że „prawdziwym nieszczęściem wojny jest to, że przysparza ona więcej złych ludzi, niż ich zabiera”.
Niestety, nie inaczej było w lecie 1944 r. we Francji, gdzie miliony ludzi po obu stronach frontu zwarły się w śmiertelnej walce. Dziesiątki tysięcy z nich już nigdy nie wróciło do swoich domów. O nich i o tych, którym dane było przeżyć, jest ta książka.