Od bramy triumfalnej do obozu koncentracyjnego, czyli zamiast wstępu
Jeszcze przed tytułem filmu na ekranie telewizora pojawiają się pamiętne słowa z listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Zaraz po tych kilku słowach niemal cały ekran zapełnia twarz starszej kobiety, która mówi: „Gdy byliśmy gotowi, powiedzieli nam: »Teraz wszyscy prędko do baraku«. Pobiegliśmy, jak szybko mogliśmy, a strażnicy strzelali do nas. Wielu upadło, my znowu przewracaliśmy się na rannych, ale dostaliśmy się wszyscy [tu w znaczeniu najbliższej rodziny tej kobiety – przyp. L.A.] cało do naszego baraku. Pod naszym oknem leżał mężczyzna. Był postrzelony, płakał całą noc. Powtarzał ciągle: »Moja kuzynko Mario, Mario jesteś tu za ścianą. Pomóżcie mi! Boże, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Jestem ranny, pomóżcie mi«. Ale nad ranem przyszli strażnicy, zastrzelili go i zakopali”.
Te słowa, które padają z głośnika telewizora, nie dotyczą niemieckiego obozu, a polskiego obozu koncentracyjnego, jak nazwano go w zachowanym dokumencie Starostwa Powiatowego w Niemodlinie na Opolszczyźnie. Wczesnym latem 1945 roku starosta niemodliński postanowił rozwiązać pewien ważny problem społeczny. Oto ze Związku Radzieckiego przyjeżdżały transporty tysięcy Polaków, na których nie czekały wolne gospodarstwa. Nadal zajmowali je śląscy autochtoni. Już w czerwcu tegoż roku wojewoda śląsko-dąbrowski Aleksander Zawadzki zachęcał starostów do wysiedlenia Niemców za Odrę lub do osadzania całymi rodzinami w miejscu odosobnienia. Na dzikie wypędzenia w Niemodlinie nie zdecydowano się choćby z tego względu, że nie za bardzo było jeszcze wiadomo, gdzie wytyczona zostanie granica polsko-niemiecka; czekając na postanowienia Wielkiej Trójki – czyli konferencji przywódców zwycięskiej koalicji – w sprawie granicy i wysiedleń Niemców, skorzystano z tej drugiej możliwości. W porozumieniu z sekretarzem Komitetu Powiatowego Polskiej Partii Robotniczej i szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego starosta niemodliński postanowił utworzyć na terenie byłego niemieckiego obozu jenieckiego w Łambinowicach (wcześniej Lamsdorf) obóz koncentracyjny dla Niemców. Faktycznie trafili tam Ślązacy wypędzeni ze swych gospodarstw, w sporej części osoby polskiego pochodzenia.
– W 1990 roku polski obóz w Łambinowicach był na Śląsku jątrzącą raną i nieosądzoną zbrodnią – mówił w sierpniu 2013 roku emerytowany dziennikarz Oddziału Telewizji Polskiej SA w Poznaniu i twórca świetnych filmów dokumentalnych Marek Nowakowski. – I właśnie wtedy, na przełomie lat 1990 i 1991, wspólnie z Jackiem Kubiakiem postanowiliśmy zrealizować film dokumentalny o polskim obozie w Łambinowicach. Zgodę na tę produkcję podpisał ówczesny dyrektor ośrodka Telewizji Polskiej w Poznaniu Marian Szymański, nie pytając o akceptację tematu centrali warszawskiej, co było o tyle ważne, że realizowany przez nas film nie dotyczył regionów wielkopolskiego i lubuskiego, które wtedy obsługiwał poznański ośrodek. Dyrektor Szymański kibicował naszej produkcji do końca, także wtedy, kiedy postanowiliśmy film Obóz zgłosić do konkursu na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Trzeba więc było błyskawicznie przegrać Obóz z taśmy magnetycznej na czarno-białą taśmę filmową, co w 1991 roku nie było wcale takie proste. Zrobiliśmy to trochę chałupniczą metodą. Film wyświetlono na najlepszym jaki mieliśmy do dyspozycji monitorze, kręcąc obraz z jego ekranu. W rezultacie film, w porównaniu z kolorową wersją telewizyjną, powstał nieco chropowaty, ale ta chropowatość tylko uwypukliła wstrząsające przesłanie Obozu.
Film Marka Nowakowskiego i Jacka Kubiaka na wspomnianym festiwalu krakowskim w 1991 roku zdobył główną nagrodę – Brązowego Smoka.
– Wszyscy – mówił dalej Nowakowski – gratulowali nam sukcesu, mówili, że film jest świetny, ale na emisję na antenie ogólnopolskiej brakowało dobrej pory. W końcu Obóz trafił w ręce nieżyjącego już znakomitego reportera Krystiana Przysieckiego, który pokazał go w swym programie „Zawsze po dwudziestej pierwszej”. Po tej emisji kopia Obozu w tajemniczych okolicznościach zaginęła…
I nic dziwnego, bo liczne grono „prawdziwych patriotów” dałoby wiele, by nie przypominać Polakom polskich zbrodni, a o Łambinowicach i innych tego typu obozach na Śląsku zapomnieć.
Nie zapomniano. Nie zapomniano nawet w czasach, gdy za mówienie o polskim obozie koncentracyjnym w Łambinowicach groziły represje. W najgorszych nawet czasach PRL do tysięcy rodzin na Górnym Śląsku docierały z RFN egzemplarze kolejnych wydań książki byłego lekarza obozowego, doktora Heinza Essera, Die Hölle von Lamsdorf. Dokumentation über ein polnisches Vernichtungslager. Setki egzemplarzy Piekła Łambinowic o „polskim ośrodku zniszczenia” skonfiskowała Milicja Obywatelska i Służba Bezpieczeństwa, dużo więcej Ślązacy ukrywali w swych domach, nie chwaląc się tym nawet przed najbliższymi sąsiadami.
Według doktora Essera, po 25 lipca 1945 roku w obozie łambinowickim przebywało 9064 Ślązaków, z których Polacy zamordowali 6480. Te liczby pojawiły się w czwartym wydaniu Piekła Łambinowic z 1974 roku. Ci z byłych więźniów (bardziej odpowiednie byłoby chyba słowo „internowanych”), których Nowakowski i Kubiak zimą 1991 roku zaprosili na swoistą wizję lokalną po byłym obozie, wymieniali od 6000 do 6600 zmarłych i zamordowanych w powojennych Łabinowicach. Twórcy filmu Obóz nie ukrywają, że podając taką właśnie liczbę ofiar, Esser mocno przesadził. Prawdopodobnie ofiar śmiertelnych było od 800 do 1000.
O tyle za dużo
Książkę Na dno szybu, którą poświęcam wybranym epizodom z wojennych dziejów rejencji katowickiej i opolskiej, które zrazu wraz z rejencjami wrocławską i legnicką wchodziły w skład prowincji śląskiej Trzeciej Rzeszy ze stolicą w Breslau (Wrocławiu), a od 1941 roku tworzyły samodzielną prowincję górnośląską ze stolicą w Kattowitz (Katowicach), rozpoczynam od przypomnienia zapomnianego i dla wielu nadal niewygodnego filmu dokumentalnego. Obóz Marka Nowakowskiego i Jacka Kubiaka pokazywał tylko pewien drobny wycinek powojennej tragedii Ślązaków. W błocie obozu łambinowickiego utopione zostały marzenia tych z nich, dla których Polska już od połowy lat 20. XX wieku była macochą.
A 23 lata wcześniej wszystko zaczynało się tak pięknie. Grały orkiestry, dzieci wymachiwały chorągiewkami, wygłaszano patriotyczne przemówienia i celebrowano uroczyste nabożeństwa.
„Górnik – Hutnik – Sercem i duszą przyjmują Was”. Taki napis – obok stylizowanego herbu Rzeczypospolitej – pojawił się na szczycie wielkiej bramy triumfalnej zbudowanej na głównej ulicy Królewskiej Huty, która akurat przestała być Königshütte, a wkrótce zostanie Chorzowem. Był 23 czerwca 1922 roku. Od trzech dni Polska oficjalnie przejmowała wschodnią część Górnego Śląska, którą przyznano jej po czteroletniej batalii politycznej i militarnej. Początkowo batalia ta toczyła się w gabinetach polityków i dyplomatów, między innymi na konferencji pokojowej w Paryżu, a potem na polach bitew i potyczek trzech powstań śląskich (1919, 1920 i 1921), z których najważniejsze było to ostatnie. Wybuchło ono w nocy z 2 na 3 maja 1921 roku i było konsekwencją niekorzystnego dla Polski rozstrzygnięcia plebiscytu, przeprowadzonego na Górnym Śląsku 20 marca tegoż roku. Na 1 190 846 oddanych głosów za Polską opowiedziało się 479 359 (40,25 %), a za Niemcami było 707 605 osób (59,42 %).
Polska przegrała plebiscyt na własne życzenie. Przez długie lata polskiej opinii tłumaczono, że o zwycięstwie Niemców zdecydowały głosy około 180 000 osób urodzonych na Górnym Śląsku, którzy na plebiscyt przyjechali z innych regionów Rzeszy. I to była prawda, ale drugą jej część już przed Polakami ukrywano, bo była kompromitująca. Otóż pierwotne założenia plebiscytu nie przewidywały udziału w nim osób, które na stałe wyprowadziły się z Górnego Śląska. Jednak na konferencji paryskiej przewodniczący polskiej delegacji Roman Dmowski przeforsował stosowną poprawkę, licząc, że Polskę poprą śląscy emigranci z Westfalii. Dmowski liczył na co najmniej 100 000 głosów, a tymczasem na referendum z Westfalii przyjechało zaledwie 12 000 osób. Dopisali za to Ślązacy niemieckiego pochodzenia, którzy stąd się wyprowadzili.
Po trzecim powstaniu śląskim Polsce przyznano mniej więcej jedną trzecią spornego terytorium plebiscytowego, a wraz z nim większość górnośląskiego przemysłu. Zdecydowały o tym nie tyle nawet militarne rezultaty powstania, co wcześniejsza obietnica Warszawy, przyznania nowemu województwu śląskiemu szerokiej autonomii. Gwarantowała ona bardzo daleko idącą prawną i finansową samorządność, opartą na Sejmie Śląskim i własnym skarbie. Z Polską województwo śląskie ze stolicą w Katowicach miały łączyć polityka zagraniczna i obronna oraz urząd wojewody, którym został Józef Rymer, Ślązak, bliski współpracownik Wojciecha Korfantego. Ten ostatni w latach 1918–1922 odegrał ogromną rolę w przywracaniu odrodzonej Polsce ziem dawnego zaboru pruskiego, najpierw Wielkopolski, a później Śląska. Korfanty, sam Ślązak z pochodzenia, był aż do śmierci w sierpniu 1939 roku niepodważalnym przywódcą polskich Ślązaków.
Idylla nie trwała długo. 5 grudnia 1922 roku zmarł wojewoda Józef Rymer i już nigdy więcej urzędu tego nie sprawował Ślązak. Najgorsze wspomnienie po sobie pozostawił Michał Grażyński, który wojewodą śląskim był w latach 1926–1939. Ten zaufany oficer Józefa Piłsudskiego przyjechał do Katowic z misją stopniowego ograniczania śląskiej autonomii, rugowania Ślązaków z administracji państwowej i szkolnictwa, z sądów i prokuratury, szpitali i państwowych zakładów przemysłowych oraz prześladowania mniejszości niemieckiej, która stanowiła czwartą część mieszkańców województwa śląskiego. Ze szczególną zaciętością zwalczał swego osobistego wroga z czasów trzeciego powstania śląskiego, Wojciecha Korfantego, którego rychło wsadził do twierdzy brzeskiej, a później zmusił do emigracji. Gdy nad międzywojenną Polską zbierały się czarne chmury i Korfanty wrócił do Polski, natychmiast – z polecenia Grażyńskiego – trafił do więzienia. Zwolniono go tylko po to, by mógł umrzeć w domu…
Z drugiej jednak strony wojewoda Michał Grażyński inicjował wiele ważnych dla Katowic i całego województwa śląskiego inwestycji. W Katowicach zbudowano olbrzymi gmach Urzędu Wojewódzkiego i Sejmu Śląskiego. Budowano nowoczesny gmach Muzeum Śląskiego, które miało zostać otwarte wiosną 1940 roku, ale jako „symbol pychy polsko-żydowskiej” budynek ten został przez Niemców rozebrany do fundamentów. W celu kształcenia polskiej średniej kadry na potrzeby przemysłu zbudowano Śląskie Techniczne Zakłady Naukowe, które miały rangę szkoły półwyższej. W tym największym w Polsce budynku szkolnym urządzono też Państwową Szkołę Górniczą i Szkołę Zawodową Żeńską Towarzystwa Polek. Za czasów Grażyńskiego wyrastały okazałe gmachy publiczne i całe dzielnice mieszkaniowe. W Katowicach na przykład, przy ulicy Żwirki i Wigury stanął „drapacz chmur” – czternastopiętrowy wieżowiec biurowo-mieszkalny, który przez krótki czas był najwyższym budynkiem w Polsce. Wiele z tych oraz innych inwestycji finansowało autonomiczne województwo dysponujące własnym skarbem, tam zostawało bowiem około 40 procent dochodów tego bogatego regionu.
Wojewoda Grażyński wiedział jednak, co dzieje się po drugiej stronie granicy – w Gleiwitz, Beuthen i szybko rozrastającym się w duże miasto Hindenburgu, czyli w Gliwicach, Bytomiu i Zabrzu. Nie chciał, by Polska zostawała w tyle za Niemcami, których centralne władze grube miliony marek przeznaczały na rozwój niewielkiej terytorialnie, ale ważnej dla całej Rzeszy prowincji górnośląskiej.
Powstała ona po pierwszej wojnie światowej z pobudek polityczno-propagandowych, poprzez wydzielenie z prowincji śląskiej rejencji opolskiej (ze stolicą w Oppeln) i podniesienie jej do rangi samodzielnej prowincji – górnośląskiej właśnie.
Jak już wiemy, na mocy podpisanej w Genewie konwencji wschodnia część tej prowincji w czerwcu 1922 roku znalazła się w granicach Polski. Wśród miast tworzących województwo śląskie, obok wspomnianych już Katowic i Królewskiej Huty (później Chorzowa), znalazły się między innymi Świętochłowice, Tarnowskie Góry, Lubliniec, Mikołów, Pszczyna, Wodzisław Śląski, Rybnik.
Tuż obok rosło w siłę niemieckie trójmiasto, wymienione wyżej Gleiwitz, Beuthen i Hindenburg. W ciągu dwudziestu lat miały one stać się przemysłową, naukową i kulturalną metropolią. Zapraszano tam najwybitniejszych niemieckich architektów i urbanistów, którzy mieli zmienić oblicze tej ziemi. I w dużej mierze im się to udało, a resztki międzywojennej świetności Gliwic, Bytomia i Zabrza znajdziemy jeszcze dziś, spacerując ulicami tych miast.
Inwestując w przyszłość regionu, Niemcy nigdy nie pogodzili się z przeszłością. Po wojnie we Wrocławiu znaleziono płytę z gotowym do wyemitowania przez lokalną rozgłośnię radiową nagraniem. Oto ono: „W dwunastą rocznicę referendum, w wyniku którego duża część Górnego Śląska oderwana została od Niemiec, odbyła się w Gleiwitz uroczystość upamiętniająca to zdarzenie. Przemawia doktor Melchior: »Panowie i panie, bez względu na przynależność partyjną i wyznanie! Uroczyście potwierdzamy wolę pozostania tutaj, aż świat odrzuci okropne skutki bezsensownego podziału granic i wschodnia część Górnego Śląska zostanie zjednoczona z ojczyzną – Niemcami. Ojczyźnie naszej, Niemcom, oddajmy cześć okrzykiem Heil«”.
Krótko przed przemówieniem doktora Melchiora do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler (w marcu 1933 roku w Rzeszy działały jeszcze partie polityczne, stąd ów zwrot „bez względu na przynależność partyjną”), który uznał, że zamiast sztucznie rozwijać niemieckie trójmiasto górnośląskie, przeznaczone nań pieniądze lepiej wydać na inwestycje infrastrukturalne: na budowę autostrady Berlin–Breslau–Beuthen i planowanego już wcześniej kanału łączącego Gleiwitz z Odrą w rejonie Cosel (Koźla).
Na początku lat 30. XX wieku zaprojektowano nowoczesną na owe czasy drogę wodną, głębszą i wygodniejszą od pochodzącego z początku XIX wieku Kanału Kłodnickiego. Zrazu ów powstający na deskach kreślarskich kanał nazwano Gliwickim (Gleiwitzer-Kanal), potem Kanałem Górnośląskim (Oberschlesischer-Kanal), by w końcu nadać mu nazwę Adolf Hitler-Kanal. Pierwsze prace ruszyły pod koniec 1933 roku i dotyczyły przygotowania terenu budowy; między innymi wycinano drzewa. Typowe roboty budowlane ruszyły w 1935 roku i wykonywane były głównie ręcznie, by jak najdłużej zatrudniać robotników, co miało ważne znaczenie w zwalczaniu bezrobocia w Niemczech. W końcu powstał kanał o długości ponad 40 kilometrów z sześcioma nowoczesnymi śluzami wyrównującymi różnicę poziomów wynoszącą 43,5 metrów. W Gleiwitz zbudowano też nowoczesny port.
Adolf Hitler-Kanal otwarto już po wybuchu drugiej wojny światowej i zapewne dlatego zajęty dowodzeniem armią patron kanału nie przyjechał do Gleiwitz na uroczysty Jubel z tej okazji. 8 grudnia 1939 roku Hitlera reprezentowali nań: zastępca Führera z Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP) Rudolf Hess i minister komunikacji Rzeszy Julius Dorpmüller.
Gdy hitlerowscy dygnitarze oglądali działanie jednej ze śluz kanału oraz wygłaszali przemówienia, w których pod niebiosa wynosili geniusz Führera, historia od kilku tygodni pisała już nowy rozdział w dziejach Górnego Śląska.