Słońce przetoczyło się na zachodnią stronę, rozścielając w dolinie rdzawe i gołębie cienie. W dole, widoczne poprzez krystaliczne górskie powietrze, rozpościerało się przed nimi Torrine o tysiącu wież, opasane kręgami wiejskich willi i złocistych pól.
Zaskoczyło ją, że minęło tak wiele czasu, odkąd obwieszczono przybycie gościa. A może magowie zabawili się w casolaro czasem, usypiając ją pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca, żeby nie usłyszała, jak rozprawiają o niepojętych sprawach czarodziejów. Nigdy nie umiała zgadnąć, jak daleko sięga ich władza. Nie zastanawiała się zresztą. Moce nie pociągały jej ani odrobinę. Wystarczały kępy ziół, miodowa woń kwiecia i roztańczone strugi wody. I nawet one nie przemijały w tej zaklętej krainie, gdzie kwiaty rozchylały się o świcie i drzewa wydawały owoce, lecz nic nie ginęło ani nie gniło i spełniało się odwieczne marzenie czarodziejów, żeby zdobyć coś, nie dając nic w zamian.
– Więc ten obraz zobaczysz pod powiekami, kiedy będziesz zapadała w sen w Montenegro – odezwał się cicho Corvo.
Odwróciła wzrok ku sinej, rozmazanej chmurze gór daleko na północ od Torrine. To nie było jeszcze Montenegro, zaledwie pierwsze pasma Monti Aquilino, za którymi rozciągały się Monti Sacri, kolebka szarych braci, a dalej Monti Lunari, puste i jałowe, i na ostatek Montenegro, porośnięte lasami, za którym były już tylko Monti Serpillini, siedziba zbiegłych demonów i najdalsza krawędź świata. Oczywiście istniały jeszcze inne ścieżki, prowadzące ku odległym, obcym ziemiom, gdzie władali królowie pozbawieni magii, lecz równie jak wszyscy łapczywi na cudowne posągi, organy ożywiane przez demony wichru, a także barwione błękitem sukno, kosztowności, przyprawy, wreszcie srebro, które wydobywano w sztolniach Montenegro. Melissa nie wiedziała o nich jednak zbyt wiele – Cardo trzymał posłów, kupców i dworaków z daleka od córki, ukrytej w sercu castello. Wystarczała jej delikatna koronka pól, willi i oliwnych gajów, która pokrywała wzgórza wokół Valle dei Ruscelli.
– Nie znam innego – odpowiedziała cichym, modulowanym głosem.
Staruszek zamiatacz postępował za nimi, starannie wygładzając na żwirze ślady stóp i przywracając ogród do jego pierwotnego kształtu. Oczywiście istnieli słudzy dokładniejsi i piękniejsi niż ten wieśniak w szarym kaftanie i kapuzie – jej tasiemki opadały prawie do ziemi, kiedy przystawał zgarbiony i ze świstem wciągał powietrze. Wystarczyło związać pośledniego demona choćby i z chocholim wiechciem, aby do śmierć swego poskromiciela nie ustawał w pracy, do jakiej go przypisano. Lecz tutaj, w Valle dei Ruscelli, magia była jedynie tworzywem, nie twórcą. Książęta castello chełpili się tym przed konfratrami, a Cardo ostentacyjnie trzymał się dawnych zwyczajów, zupełnie jakby nie upadła Brionia i wszyscy magowi Półwyspu kłonili się nadal przed Principi dell’Arazzo.
Minęli Arco di Fuoco, Bramę Ognia, wchodząc na drugi z tarasów, rozpostarty szeroko tuż pod giardino secreto, obrębionym nićmi z róż i purpurowej szałwii. Cardo pozwalał wędrowcom zachodzić tutaj swobodnie i zachwycać się pięknem ogrodu, o ile bez przeszkód pokonali kamienne cielsko ladona. Melissa przystanęła na chwilę, by Corvo mógł nacieszyć oczy harmonią bukszpanowych kwadratów i kół, wypełnionych kwieciem w barwie zmiennego nieba. On jednak nic nie mówił. Poszli więc dalej pomiędzy porośniętymi różanymi pnączami pergolami, które otwierały się na posągi roztańczonych bachantek. Posągi gięły się przed nimi w ukłonach, otwierały kamienne księgi, symbol mądrości czarodziejów, a ich idealnie ukształtowane ciała lśniły perłowym połyskiem jak skóra po kąpieli. Wedle legendy tak właśnie magowie Valle dei Ruscelli upamiętniali swoje kochanki, łącząc je z demonami i zaklinając je po wiek wieków w głazie.
Nigdy nie ośmieliła się zapytać ojca, czy to prawda. “Bądź grzeczna” – powtarzały jej piastunki, odkąd urosła na tyle, żeby rozumieć ich słowa. “Bądź grzeczna, posłuszna i cicha, bo inaczej przyjdzie mag i zmieni cię w kamień”.
Z ksiąg w dłoniach posągów tryskała woda – drogocenna moc, która wydarła to miejsce dzikiemu zwierzowi i przemieniła w jeden z największych cudów Półwyspu.
– Zaczekajmy. – Mężczyzna zatrzymał ją delikatnie. – Ze względu na starca.
Wielokrotnie zastanawiała się później, którym momencie spostrzegła, że Corvo jest zupełnie inny niż ta postać z magii i mroku, jaką wymyśliła sobie w bezsenne wieczory, kiedy wykrochmalone prześcieradła parzyły nagą skórę i nocne straszydło – puchacz – odzywało się nad jej oknem głosem spierzchniętym ze strachu. Ale w istocie nie spostrzegła niczego. Zanadto pochłaniały ją własne lęki. I czasami wydawało jej się, że nic, żaden krok i żadne słowo nie wydarzyły się naprawdę i stworzyła je dopiero potem, bo bitwa pod Capo Grande nie okazała się jednak końcem świata, jakkolwiek bardzo mogła tego pragnąć. Nie, świat istniał nadal, przesypywały się ziarna piasku w klepsydrach i posągi toczyły łzy, a Melissa musiała z wysiłkiem przemierzyć drogę wstecz, by pomiędzy eksedrami i kolumnami z krzewów poszukać jakiejś wskazówki.
Tymczasem jednak nie wydarzyło się nic, po prostu zanurzyli się w kępy lawendy, połączeni przez moment wspólną tajemnicą i tym odruchem litości, który tak ją zdziwił u człowieka, który zwykł naginać innych do swojej woli.
Pszczoły brzęczały, ospałe od upału i woni ziół.
Z tyłu zamiatacz dyszał z mozołem.
– Przypomina, czym naprawdę jesteśmy. – Corvo przesunął palcami po bladofioletowych kwiatach. – Czyż nie?
Skinęła głową, niepewna, co ma na myśli – starca, kwiaty czy jeszcze coś innego.