Prości ludzie wyobrażają sobie, czy też chcą sobie wyobrażać, starego i doświadczonego inkwizytora jako surowego ascetę o wyblakłej twarzy i zgarbionych ramionach, natomiast młodego jako człowieka o obliczu naznaczonym przez cierpienie i płonących fanatycznym ogniem oczach. Niewiele w podobnym obrazie jest prawdy, a moi towarzysze zdawali się właśnie o tym zaświadczać. Hugon Hoffman był bowiem krępym, płowowłosym osiłkiem z głową jak piłka, która zdawała się mieszczona na szerokich ramionach z pominięciem szyi. Poza tym miał niebieskie oczy i wąsy przypominające grubą, acz krótką szczotkę. Natomiast chudy jak trzcina i wysoki Andreas Voerter miał ciemne, opadające aż za ramiona włosy, delikatną twarz i oczy rozmarzonej dziewczyny. Odnosiłem wrażenie, że żaden z towarzyszy inkwizytorów nie przepadał za mną, ale chyba tylko dlatego, iż mimo mych starań dostrzegali umysłową przepaść, jaka dzieliła ich ode mnie. Cóż tu dużo mówić: obaj byli typami wiecznego wykonawcy rozkazów, natomiast moje aspiracje znacznie taki stan rzeczy przerastały. Tylko tyle i aż tyle.
Jednak biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety kolegów inkwizytorów, trzeba stwierdzić, że Hugon i Andreas byli z gruntu poczciwymi chłopcami, a w profesjonalnych działaniach radzili sobie całkiem dobrze, zwłaszcza gdy kierowała nimi dłoń umiejętnie trzymająca cugle i wprawnie rozdająca kiedy trzeba razy bata, a kiedy trzeba słodkie jabłuszka. Do niedawna Gregor Vogelbrandt był takim człowiekiem, lecz teraz przytłoczyła go przewlekła i powodująca coraz więcej niedogodności choroba. W związku z tym nasz przełożony nader szybko przechodził od stanu bezpodstawnej często wściekłości po stan ogłupiałego zobojętnienia, a przede wszystkim zdawał się myśleć nie o Sprawie, lecz o swoim obolałym tyłku. I dlatego my, podlegli mu inkwizytorzy, rozmawiając z Gregorem, coraz częściej gubiliśmy z myśli sedno zadań, zadając sobie raczej pytanie, czy przełożonemu hemoroidy pozwalają jeszcze rozumieć nasze słowa, czy też nabrzmiały w takim stopniu, że Vogelbrandt jest w stanie jedynie myśleć o bólu. Jak łatwo odgadnąć, podobne rozważania nie sprzyjały ochocie do pracy.
Z Szubienicznej Góry wróciliśmy w niewesołych nastrojach. Co prawda inkwizytorzy zazwyczaj nieszczególnie przejmują się losem wysokich rangą duchownych (raczej zgodni byliśmy w osądzie, że im mniej tego tałatajstwa plącze się po świecie, tym lepiej dla wiary Chrystusowej), ale wiedzieliśmy, że widowiskowa śmierć znanego w okolicy biskupa odbije się głośnym echem. A władze kościelne będą wymagały od inkwizytorów niemal natychmiastowych wyników przejawiających się w złapaniu i surowym ukaraniu winnych. W dodatku podróż okazała się męcząca, gdyż nie mogliśmy przecież zostawić na wzgórzu trupa biskupa, lecz musieliśmy wezwać okolicznych chłopów, uważać, by nieboszczyka zniesiono na dół wzgórza z poszanowaniem zasad przyzwoitości, ułożyć go na zasłanej słomą furmance, no i oczywiście poczłapać noga za nogą z chłopami do najbliższej wsi. Tam dopilnowaliśmy, by ciało dostojnika rozebrano i obmyto, po czym powierzyliśmy je blademu z przejęcia i przerażenia młodemu wikaremu. Wszystkie te zabiegi zajęły nam całą noc, po czym bez snu udaliśmy się z powrotem, by jak najszybciej zdać ze wszystkiego relację Gregorowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, głodni i rozdrażnieni. A naszych humorów nie polepszyło spotkanie z Gregorem, ponieważ zamiast kąpieli, wygodnego materaca, świeżego jedzenia i grzanego wina (koniecznie z goździkami lub chociaż z cynamonem!) czekał na nas przełożony. Przyglądałem mu się dyskretnie, acz uważnie, kiedy Voerter referował wydarzenia, których byliśmy świadkami. Twarz Gregora tężała z każdym wypowiadanym przez Andreasa słowem. Vogelbrandt najwyraźniej był wściekły. A kiedy Vogelbrandt był wściekły, jego oblicze zamieniało się w nieruchomą maskę i cedził słowa przez zęby, jedno po drugim, takim tonem, jakby każde miało być komendą dla kata. W tym nieszczęsnym położeniu mogliśmy pogratulować sobie tylko jednego: wydawało się, że tego dnia hemoroidy trochę mniej dawały się Gregorowi we znaki, a co za tym idzie nasz przełożony będzie się zapewne chociaż w części kierował rozumem, nie samymi emocjami. Nie żeby koniecznie musiało nam to pomóc…
Gdy Voerter skończył meldunek (a opisał całe wydarzenie z najdrobniejszymi detalami, tak że nawet ja niewiele miałbym cennych uwag do dodania), Vogelbrandt milczał długą chwilę.
– Raport. Pisemny. Wieczorem – rozkazał w końcu.
Obrócił wzrok na mnie i Hugona Hoffmana.
– Chcecie coś dodać do opowieści Andreasa?
Grzecznie wyczekałem chwilę, a kiedy Hugon się nie odezwał, odchrząknąłem.
– Wydaje mi się… – zacząłem.
– Głośniej!
– Wydaje mi się – powtórzyłem pewniejszym tonem – że stos został ustawiony przez kogoś znającego się na rzeczy…
Vogelbrandt zmrużył oczy.
– To znaczy?
– Bierwiona ułożono tak, by bis… by ofiara nie umarła szybko od zaczadzenia, jak również by płomienie nie objęły natychmiast całej postaci. Podpalając stos, morderca wziął również pod uwagę kierunek wiatru.
– Taaak – mruknął Gregor. – Co wy na to? – Spojrzał na Hoffmana oraz Voertera. – Zgadzacie się z obserwacjami młodszego kolegi?
Wyraźnie słychać było, jak zaakcentował słowo „młodszego”, dając podwładnym w ten sposób do zrozumienia, że jako bardziej doświadczeni wiekiem i stażem powinni wcześniej sformułować podobny wniosek.Voerter wzruszył ramionami, a Hoffman wymamrotał coś pod nosem.
– Co takiego, Hugonie? – syknął Vogelbrandt. – Mówiłeś coś?
– To mógł być przypadek – powtórzył głośniej Hoffman.
– Oczywiście, że to mógł być przypadek – nadspodziewanie łagodnie zgodził się z nim nasz przełożony. – Zamordowanie biskupa to też przypadek. Po prostu jakiś chłop chciał spalić trochę trawy, a tu, patrzcie państwo, biskup napatoczył mu się na sam szczyt ogniska! Mam rację, Hugonie?
Hoffman znowu coś bąknął, lecz tym razem Vogelbrandt nie zwrócił już na niego uwagi.
– A więc kat albo pomocnik katowski – powiedział bardziej chyba do siebie niż do nas. – Albo… – zawiesił głos.
– Inkwizytor – dopowiedział głucho Voerter.
– Od razu inkwizytor – skrzywił się Vogelbrandt. – Pomyśl trochę, Andreasie. To nie musiał być inkwizytor, lecz ktoś, kto niegdyś uczył się w Akademii Inkwizytorium, lecz nie zakończył nauki. Taaak… W Hezie mają spis takich ludzi, ale głowę dam, że prędzej wyślą nam tu nowego dowódcę niż tę listę. Gregor miał do pewnego stopnia rację. W Inkwizytorium pilnie strzeżono listy osób, które wpierw studiowały w Akademii, potem jednak za zgodą przełożonych wybrały inną drogę życiową. Tego spisu nie udostępniano pochopnie, a w kancelariach Hez hezronu słowa „rozważnie”
czy „po zastanowieniu” w rzeczywistości czasami oznaczały „bardzo długo”, czasami wręcz „nigdy”.Święte Officjum wspierało niedoszłych absolwentów Akademii, oni natomiast wspierali Święte Officjum. Tak to już jest, podrap mnie po plecach, ja podrapię ciebie po plecach… A że wśród tych niespełnionych inkwizytorów trafiało się wielu ludzi sławnych, bogatych lub uczonych, więc tym pilniej strzeżono sekretu.
– Morderców musiało być co najmniej dwóch – oznajmił Hoffman. – Zauważcie bowiem, że stos zapłonął, kiedy już dojechaliśmy do podnóża wzniesienia. Pierwszy zbrodniarz wypatrzył nas i dał znak drugiemu, skrytemu za bierwionami. Ten podpalił stos i uciekł stromym zboczem wśród krzaków.
– Nie sądzę – powiedziałem.
– A czemuż to nie sądzisz? – odezwał się Vogelbrandt.
– Całe wzgórze porośnięte jest krzewami. Strome zbocze, o którym mówił Hugon, zarastają wysokie krzaki jeżyn. Czy któryś z was próbował kiedyś biegać przez jeżyny?
Gregor uśmiechnął się, najwyraźniej do własnych dawnych wspomnień. Od pewnego czasu odnosiłem wrażenie, że czuje się chyba lepiej, niż wygląda. Albo też, co niewykluczone, nauczył się doskonale panować nad bólem…
– Nieważne którędy – wycofał się szybko Hoffman. – Którędyś jednak uciekł.
– Morderca był jeden – zawyrokował Vogelbrandt. – Zobaczył was ze szczytu wzgórza, podpalił stos, później zanurkował w krzaki i zaczekał, aż odjedziecie. Mieliście go cały czas koło siebie!
Słowo „głupcy” jakoś nie przeszło mu przez usta, jednak założyłbym się, że się na nie cisnęło.