Jedną z wielu niewytłumaczalnych rzeczy, które zanikają u załogi w morzu i w akcji, a które ukazują się podczas postoju, jest podział i różnicowanie się ludzi według specjalności. Podział taki istnieje tylko dla administracji i poza służbą nie ma żadnych przeszkód, by sygnalista czy radzik nie miał być najlepszym przyjacielem maszynisty czy artylerzysty. Tak jednak nie jest. Między pewnymi specjalnościami różnica ta występuje mniej widocznie, między innymi więcej. Tak na przykład sygnaliści, radzicy, podsłuchowcy stanowią grupę, w której różnice są minimalne. Artylerzyści, torpedominerzy, dalmierzyści i pirotechnicy to druga grupa. Administracyjni, kucharze, mesowi to znowu osobna grupa. Cała załoga maszynowa z elektrykarzami włącznie to najwięcej odosobniona część załogi. Różnice między poszczególnymi grupami są tak znaczne, że wyjątkowo można ujrzeć wychodzącego na ląd maszynistę z radzikiem, czy administracyjnego z torpedystą. Tłumaczyć to chyba można tylko wpływem specjalności na danego osobnika. Istnieje pewna pycha i poczucie wyższości na przykład radiotelegrafisty nad torpedominerem. O tym ostatnim radzik zwykł mówić: „To jest specjalność, która zupełnie nie wymaga rozumu, a tylko nieco krzepy; działoczyny ich streszczają się do: belkę chwyć! belkę rzuć!”. Torpedysta zaś mówi o radziku: „Taż to wyblakły wywiołga! Siedzi w radiostacji, w służbie i poza służbą ze słuchawkami na uszach, z nogami zadartymi wyżej głowy i albo czyta książkę, albo piłuje paznokcie u delikatnych rączek”… Im brak ruchu. Służba ich w radiostacji, tam też jest ich stacja sprzątań, ich zajęcia i szkolenie. Władza podzielała widocznie zdanie torpedystów o braku ruchu, bo podczas malowania okrętu przydzielała radzikom maszt i reje. Na maszcie wszak znajduje się antena, należąca do radiostacji! Patrzy tedy torpedysta na szczyt masztu i żałuje, że nie jest on wyższy i woła do radzika: „Uważaj, bo złamiesz sobie manicury!”.
Wchodząc na rufowe pomieszczenie „G”, którego połowę zajmowali maszyniści, a połowę pokładowi, nawet obcego uderzyłaby różnica między tymi bliskimi sąsiadami. Po stronie maszynowej krzyk i hałas, że na przykład o posłuchaniu radia nie ma mowy. W brudnych kombinezonach (stąd nazwa „smoluchy”) krzyczy jeden na drugiego jakby z kilometrowej odległości. Zapytać którego, dlaczego się tak drze, a odpowie: „To nie ja, to tamten tłok tak szumi i zagłusza wszystkich”. Znaczna ich grupa rżnie w karty i tam największy harmider. Na drugim końcu stołu zegarmistrz z cywila wali młotem w drut, twierdząc, że prostuje włos. Nawet burta po tej stronie ciemniejsza jest od brudnych rąk. Po drugiej natomiast stronie, u pokładowych – cisza. Kilku pisze listy, ktoś prasuje spodnie. Koło hamaków skupiona grupka słucha gry brzdąkającego gitarzysty. Gdy po przeciwnej stronie krzyk przy grze w karty wzmaga się, gitarzysta posyła im pogardliwe oko, kręci głową i mruczy: „Jarmarczne żydy, psiakrew!”. Nie przeszkadza to maszynistom stawiać ich specjalności ponad wszystkie inne. „My załoga techniczna” – mówią o sobie.
Kucharz, zwany parzygnatem, ma zwykle więcej wrogów niż przyjaciół. Jednym dania za słone, drugim niedosolone, temu bigos za tłusty, tamtemu za jałowy. Gdy raz dla odmiany ugotował na kolację ryż na słodko, jedni wtedy przyszli po repetę, ktoś zaś powiedział kucharzowi, że takie coś może własnej babci ugotować przed odkitowaniem.
– To tu – wskazał na jedne drzwi, wyciągając równocześnie rękę. Włożyłem w nią szylinga.
Wejście, przed którym staliśmy, nie różniło się niczym od innych, które minęliśmy. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zobaczyć można było tabliczkę z napisem: „Soho Club”. Stuknęliśmy trzej razem. Otwarto. W malutkim holu stał stolik z księgą. Typ, który był odźwiernym, a którego nie można było dostrzec z powodu panujących gęstych ciemności, zażądał wpisania się. Dopełniliśmy tego za szylingową opłatą. Okazało się, że to niekoniecznie dawało nam prawo wejścia do wnętrza. Odźwierny załomotał teraz w drugie drzwi. Odsunęła się jedynie jakaś klapka ukazująca dziurę jak w celi więziennej, na wysokości głowy człowieka. W otworze tym widniało bielmo oka, tym bielsze, że było w czarnej oprawie. Oko to nas świdrowało. Przez dziurę usłyszeliśmy:
– Kto oni są?
– Marynarze.
– Co za marynarze?
Odźwierny zaklął:
– Kto by się na nich wyznał!
Zaczęliśmy się niecierpliwić. Drzwi wreszcie uchylono, zamykając je znowu po naszym przejściu szczelnie. Człowiekiem, który otworzył nam te wewnętrzne drzwi, był wysoki, barczysty Murzyn. Nie zdziwiło nas to specjalnie, gdyż w nocnych lokalach często prace odźwiernych i w szatniach wykonywali czarni. Po paru schodach dobrnęliśmy do właściwej sali. Wygląd wnętrza, któreśmy zobaczyli, nie chciał się jakoś kojarzyć z szumną nazwą klubu, ściany odrapane z tynku tak, że miejscami przeglądała czerwona krata cegieł. W krąg stały stoliki z niezbyt czystymi obrusami. Pod przeciwległą ścianą na podium dmuchało w instrumenty sześciu grajków białych i czarny jazzbandzista. Na środku tańczyły dwie pary, białe kobiety z czarnymi. Zajęliśmy miejsca przy jednym ze stolików. Z bocznych drzwi wyszedł Murzyn, kierując się ku nam. Murzyn ten miał wygląd z fantastycznych opowieści: na policzkach po trzy głębokie nacięcia, a cała jego postawa przypominała jednego z tych, którzy tańczą wkoło ogniska ze smażącym się białym. Głosem pozbawionym cienia uprzejmości zapytał, co będziemy pić.
– Trzy małe whisky – zamówił Wacek.
Zjawił się z trzema dużymi. Popatrzyliśmy po sobie. No, mógł nas nie zrozumieć.
– Ile? – zapytał Wacek.
– Dziesięć szylingów.
Chciałem zapłacić pierwszą kolejkę, więc uprzedziłem Wacka, wyjmując portfel. Czarny przewalił białkami na plik funtów. Rozglądałem się wokół. Przyznam się, że czuliśmy się tu obco. Do sali weszli nowi goście – dwie panie w obcisłych swetrach i spodniach.
– Trzeba zatańczyć – Okoń puścił się w tany.
Wturlało się do środka paru Murzynów w dobrze podchmielonym stanie. Ich kapelusze na tyłach głowy, ich rozpuszczone, o jaskrawych kolorach szaliki i rozpięte marynarki w sam raz pasowały do ich półdzikich i bezczelnych twarzy. Jeden z nich, zataczając się, skierował się od razu do kobiety tańczącej z Okoniem. Patrzyliśmy. jak ignorując zupełnie Okonia, chwycił tancerkę i zaczął naprzód wolno, potem coraz szybciej i wścieklej wykonywać tak karkołomne wygiby, że partnerka raz wyrzucana była nogami w powietrze to znowu przeciągana pod rozkraczonymi jego szkitami. Czarny był w swoim żywiole, w jakimś szale atawistycznym. Okoń ze spuszczonym nosem wrócił do stolika. Czuliśmy się jak ludzie, którzy weszli tu z innej planety i nadużywają gościnności autochtonów. Odechciało nam się tego rodzaju kobiet i wina. Jasne było, że właścicielami tego przybytku byli Murzyni. Chciałem już zaproponować wyjście z tej piwnicy, kiedy ku nam podszedł znowu czarny. Owalił się prawie na naszym stoliku i potrząsnął butelką.
– Bierzecie to? – krzyknął prawie do nas.
Podziękowaliśmy mu grzecznie.
Myślałem, że na tym koniec, ale Murzyn ponowił propozycję, radząc, żebyśmy lepiej wzięli.
– Tylko funta – rzekł tamten i sunął butelkę pod nos Okonia.
Było to popularne porto, w cenie dziewięciu szylingów za butelkę. Wacek powiedział:
– Nie bierzemy.
Wykrzywiła się w złości czarna twarz. Walnąwszy pięścią w stół, aż kieliszki brzękły, i klnąc, ruszył do drzwi, skąd uprzednio wyszedł, pozostawiając wino na stole.
– Co robić? Dać się oszukać bydlakowi na jedenaście szylingów? Jakim prawem ma nam wmuszać wino, jeżeli nie chcemy?
– Jeżeli odmówimy, musimy być gotowi na ewentualność lania się z nimi – trzeźwo stwierdził Wacek.
– Co, zmieniłeś ton? – zapytałem go.
– Więc co, będziesz się lał do niewiadomego końca? Uciekać nawet nie ma gdzie, bo drzwi zamknięte.
Zerknąłem złym okiem na salę. Naliczyłem dwunastu Murzynów i nie wiadomo ilu obsługi. Znałem Okonia i wiedziałem, że gotów się rzucić z rzeźnickim nożem i na dziesięciu, natomiast nigdy nie widziałem Wacka w jakiejkolwiek bójce. Ale Okoń nie tylko rzeźnickiego, ale i kozika przy sobie nie ma. Wacek zadecydował:
– Nie damy rady.
Każdy z nas oblał się rumieńcem wstydu. Na dalsze rady nie było czasu, gdyż Murzyn zbliżał się znowu. Tym razem oświadczył, że jeżeli nie zapłacimy za wino, to rozłościmy właściciela. Powiedział to takim głosem, jakby ten gniew właściciela miał oznaczać co najmniej wyrok śmierci na nas trzech. Okoń wyciągnął funta, by go położyć na stole. Murzyn wyszarpnął funta z ręki i z lekceważącym gestem odszedł. Odetchnęliśmy, a równocześnie nienawiść, której nie można było wyładować, kręciła nam flaki. Odkorkowaliśmy butelkę i zaczęliśmy pić, mszcząc się w ten sposób na tym wmuszonym i przepłaconym cienkuszu. Odechciało nam się w ogóle tańca.
Była godzina pierwsza po północy. Wchodziła gromada nowych gości. Nie chciałem wierzyć oczom. Pięciu goliatów, dobrze pod gazem, wtaczało się marynarskim krokiem, pozdrawiając nas już od schodków. Byli to: Olszyna, Dobrowolski, Trak, Szczypurny i Paw. Był jeszcze i szósty, ale ten do goliatów się nie zaliczał, gdyż był mały, chudy i tak nikły, że często się zastanawiałem, jak on się do marynarki dostał? Nazywał się Guzy. Piątka przez całą załogę goliatami była zwana, gdyż wszyscy byli dwumetrowego wzrostu i o budowach, jakie tylko spotyka się u tęgich zapaśników. A Guzy? Temu kości przez skórę wychodziły. Posiadali obok.
– Jakeście się tu dostali?
Okazało się, że w podobny sposób jak i my.
Czy też im butelkę lichej lury wmówią jak nam?
– Może spróbują – zobaczymy.
Wacek się nie mylił. Spróbowali. Czekaliśmy na to godzinę. Murzyn użył tej samej bezczelnej sztuki. Kiedy flaszka ze stukiem postawiona została na stole i padła rada, by ją wzięli, Olszyna dźwignął swe cielsko i patrząc w stół, sięgnął po finkę. Wstrzymałem oddech. Stal błysnęła w powietrzu. Przymrużyłem oczy. Z siłą, na jaką tylko Olszynę było stać, nóż zagłębił się w stół. Murzyn odskoczył. Tańczące pary stanęły. Czarny szybkim krokiem ruszył do bocznych drzwi. Orkiestra przyśpieszyła tempo. Wacek szepnął do mnie, że jak się zacznie… i zatarł graby. Z bocznych drzwi wynurzyło się teraz dwóch Murzynów – ten odgrywający rolę kelnera i za nim drugi. Z przemowy tego drugiego wywnioskowaliśmy, że jest właścicielem tej piwnicy. Był to olbrzymi chłop, czarny jak grzech śmiertelny. Sztywny, biały kołnierzyk świecił przy czarnej skórze, z ucha zwisał złoty kolczyk. Siląc się na grzeczność, przedstawił się jako manager tego klubu, przeprosił za kelnera, który, jak się obawia, był może za natarczywy w okazaniu gościnności i w końcu zażądał, by właściciel noża wyjął go ze stołu i zapłacił za przedziurawienie nakrycia i blat. Czekając na zapłatę, czarny sięgnął ręką po butelkę, rezygnując widocznie z jej sprzedaży. W zapędzie swoim został powstrzymany. Olszyna, używając swej poprawnej angielszczyzny, wytłumaczył mu, że zmienił zdanie i że zatrzyma gościnnie podarowaną butelkę, a finki ze stołu nie wyjmie, gdyż w tym klubie czuje się lepiej z rękojeścią noża sterczącą przed nosem. Na czarnej twarzy nabrzmiały żyły. Białka oczu zaróżowiły się jak u królika. Z nieukrywaną złością chwycił za trzonek finki. Olszyna walnął pięścią w czarną łapę. Murzyn aż zawył z bólu. W następnym momencie całe czarne towarzystwo rzuciło się na nas. Przed oczyma tańczyły mi dzikie gęby. Zobaczyłem butelkę w ręce jednego z naszych, pryskającą na ondulowanym łbie. Czerwone wino zmieszało się z krwią. W sekundzie kilku Murzynów przyskoczyło też i ku naszemu stolikowi. Nie miałem przy sobie nic, czym mógłbym się bronić. Okoń uprzedził mnie w porwaniu butelki stojącej przede mną. Umknąłem za stół dla orientacji i odwleczenia nieuniknionego zetknięcia. Potem pchnąłem stolik w najbliższych dwóch. Jeden z nich potknął się i wykopyrtnął koziołka. Drugiego Okoń załatwił butelką między oczy. Murzyn zachwiał się i chwycił rękami broczącą krwią ranę. Pierwszy raz widziałem, jak Wacek nie tylko się dobrze broni, ale i atakuje.
Spostrzegłszy Murzyna wywijającego grubym kablem w jego stronę, zaczął odskakiwać i gdyby miał gdzie, może by i nawiał. Któryś z goliatów znalazł się przede mną, waląc po kędratych łbach. Goliat z nogą od stołu był dla mnie pożądaną odsieczą. Dało mi to czas na zerknięcie znowu na Wacka. Ten cofał się wciąż. W tej jednak sekundzie zrobił dobry unik przed młynkującym kablem, kopnął przeciwnika, a czarny, skręciwszy się we dwoje, padł do przodu na pysk. Ale po tym sukcesie od przodu nastąpiła klęska od tyłu. Jeden z negrów grzmotnął krzesłem Wacka po potylicy… ów stęknął i runął na podłogę. Murzyn od przodu, uniósłszy się, kablem jak cepem walił w ciało mego kolegi próbującego powstać. Naraz czarny zawył przeraźliwie i z ramionami zadartymi w górę wypiął się konwulsyjnie do przodu. Kabel zwolniony – z ręki wypadł na podłogę. Za jego plecami stał Olszyna z zakrwawioną finką. Murzyn padł. Orkiestra przestała wreszcie grać. Teraz dopiero wyraźnie wystąpiły wycia, jęki i przekleństwa czarnych oraz piski kobiet. Otaczający nas pierścień czarnych poszczerbił się. Przeszliśmy do ostrego ataku. Cofający bronili się jeszcze połamanymi stołkami i krzesłami. Niektórzy z nich, dobywając ostatniej desperackiej odwagi, rzucali w nas krzesła i z gołymi już rękoma uskakiwali w boczne drzwi. Kobiety też tam się chroniły. Na brudnej podłodze gramolili się: Wacek (na pewno mu kości w stawach się kiwały) oraz Dobrowolski i Guzy, i trzy razy tyle czarnych. Olszyna rozpoznawszy między leżącymi odźwiernego, pochylił się nad nim i ryknął mu do ucha:
– Otwieraj, diable, drzwi! – A potem w stronę orkiestry: – Grać!
Grajków pozostało tylko trzech, bo reszta dawno nawiała. Muzykanci chwycili skwapliwie za instrumenty: dźwięki fokstrota rozbiegły się nad pobojowiskiem jak gdyby nigdy nic. Na sali nie pozostał ani jeden cały stolik. Odemknąłem drzwi. Potykając się o leżących, nasi szli ku wyjściu, podtrzymując pod ramiona Wacka, Guzego i Dobrowolskiego. Po kilkunastu minutach zataczania się ciemną uliczką spotkaliśmy taksówkę.